Nie będę owijał w bawełnę. Wszelkie achievementy, trofea i inne osiągnięcia zazwyczaj doprowadzają mnie do białej gorączki. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że sama idea tego typu osiągnięć wcale mi nie przeszkadza. Przeszkadza mi coś zupełnie innego. Ich psująca klimat zabawy nachalność i sposób, w jaki tę koncepcję rozwinięto.
Długo milczałem, ale parę dni temu ukazał się u nas tekst eLKaeRa, dotyczący tego właśnie zagadnienia i doszedłem do wniosku, że warto w tej sprawie zająć własne stanowisko. Dodatkowo postanowiłem jakiś tydzień temu przypomnieć sobie – skądinąd świetnego – Alana Wake’a. Giera klimat ma chwilami niesamowity, wczuwam się w tę kingowską, gęstą atmosferę, ciemno w pokoju, z głośników sączą się niepokojące odgłosy, latarka przebija się z trudem przez ciemność oraz mgłę i nagle... Sru! Plam-padam! „Odblokowano nowe osiągnięcie: Latarnik – Spędź w grze 12 godzin w włączoną latarką”. Nosz ja...
Dobra, acziwka wymyśliłem sobie na poczekaniu na potrzeby tekstu. Ale przyznajcie sami, czy nie widzieliście nie raz o wiele głupszych? Zresztą, pal sześć to, czy są głupie, czy nie. Tylko czemu muszę się o nich dowiadywać w najmniej spodziewanych momentach? Szczególnie, kiedy wsiąknąłem już w grę, jestem niemal całym swoim jestestwem po drugiej stronie lustra, które nagle ktoś rozbija z idiotycznym „plum”, informującym mnie o kolejnym, do niczego mi niepotrzebnym w tym momencie „trofeum”.
Czy to musi tak wyglądać? Czy za mało nam jeszcze tej pstrokacizny w samym interfejsie wielu gier, które błyskają do nas milionem strzałek, podświetleń, radarów, kompasów i QTE? Przecież każdy, komu na tym naprawdę zależy, mógłby sprawdzić sobie osiągnięcia po wejściu do menu, czy choćby korzystając z jakiegoś przemyślnego skrótu. Po co psuć zabawę i klimat tym, którzy rzeczone osiągnięcia mają głęboko w... poważaniu?
Pamiętam jeszcze czasy, kiedy gry przechodziło się kilkukrotnie dla własnej satysfakcji, czy też z chęci sprawdzenia, czy da się inaczej. Niepotrzebne były do tego jakieś zestawy kolorowych ikonek i nic w sumie nie dające punkty. Bo spróbujcie odpowiedzieć sobie szczerze, do czego tak naprawdę Wam one służą? Uważacie może, że określają one to, jak dobrymi graczami jesteście? Sorry, jesteście w błędzie.
Wszelakie osiągnięcia nie mają bowiem zazwyczaj nic wspólnego z umiejętnościami gracza. Większość z nich otrzymamy i tak po jednokrotnym przejściu gry, wystarczy zaliczyć kilka „kamieni milowych” fabuły, zabrać kilka fantów, zabić kilku przeciwników danego typu. Czy to wymaga jakichś nadzwyczajnych umiejętności? Przecież i tak byście to zrobili, po prostu dany tytuł przechodząc. Więc czym się tu, na bogów, chwalić?
Ktoś powie: „No dobra panie Myszasty, ale nie da się osiągnąć wszystkiego i wklepać 100% za pierwszym razem. Wiele z nich wymaga czasu i ogromnej cierpliwości.” No dobrze, ale czy czegokolwiek więcej? Zabij 200 wrogów z procy, zbierz wszystkie kozie bobki, napisz 10.000 słów na czacie gry – tak wygląda jakieś 99% osiągnięć, które pozostają po jednokrotnym jej przejściu. Czy to rzeczywiście wymaga jakichś szalonych umiejętności, czy jedynie ogromu czasu, który moglibyśmy poświęcić na coś znacznie ciekawszego? Nie szkoda życia?
Chyba jedynym plusem tego wynalazku jest fakt, iż czasami pogoń za kolejnym trofikiem zmusza gracza do uważnego przechodzenia danego tytułu, pozwala na odkrycie rzeczy, które normalnie by pominął. Tutaj wszakże pojawia się kolejne pytanie: czy naprawdę musimy być do tego zmuszeni? Grając w produkcje, których klimat i setting przypadły mi do gustu, a przedstawiona opowieść wciągnęła, sam z siebie staram się odwiedzić każdy kąt, każde miejsce, przeczytać każdy znaleziony dokument, porozmawiać z każdym BN. Nie dla jakichś bzdurnych powiadomień, ale własnej satysfakcji i z chęci jeszcze głębszego wniknięcia w zaserwowany nam przez twórców świat.
Do czego więc te wszystkie osiągnięcia służą i dlaczego cieszą taką popularnością? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta i zapewne doskonale ją znacie, choć wielu graczy boi się do tego przyznać. To nic innego, jak kolejny mechanizm do leczenia kompleksów, podbudowania własnego ego i przedłużenia e-penisa. „Mam wyższy GameScore, niż cała reszta kumpli! Jestem kimś! Olać to, że w szkole same pały, zapomniałem już, jak wygląda rodzina, rybki pewnie śpią, bo pływają brzuchami do góry, a z kolacji też nici, bo całodobowa pizzeria splajtowała miesiąc temu. Moja sygnaturka z zassaną sumą punktów mówi wszystkim, że jestem cybernetycznym półbogiem i tego będę się trzymał!” Jasne. Do czasu, gdy przyjdzie komornik i zabierze telewizor, albo z sms-a dowiemy się, że rodzice właśnie nas wymeldowali.
Okej, wszyscy dążymy do rywalizacji, wszyscy (poza patologicznymi i klinicznymi przypadkami) chcemy być najlepsi i zwyciężać. To jak najbardziej naturalne i nawet pożądane, w innym przypadku nasz rozwój cywilizacyjny zatrzymałby się na poziomie kija do strącania owoców. Ale zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego tak wielu graczy obrało sobie właśnie tę drogę do osiągnięcia celu. Drogę zupełnie pozbawioną sensu, ślepą uliczkę, którą dodatkowo z premedytacją wykorzystują producenci gier. A myślicie, że tak nie jest?
Niewiele jest lepszych sposobów na przywiązanie kogoś do tytułu, czy marki, niż zaserwowanie odpowiedniego zestawu acziwków, dzięki którym podskoczą nam po raz kolejny statystyki. Pozornie mogłoby się wydawać, że to ze strony wydawców strzelanie sobie w stopę, bo zamiast kupować nową grę, klient „masteruje” już posiadany tytuł, tracąc kolejne dziesiątki godzin na wbicie „stówki”. Ale w tym szaleństwie jest metoda.
Po pierwsze bowiem, producent i wydawca mają gwarancję, że na dłużej pozostaniemy przy ich tytule, co daje całkiem realną szansę, że nie skorzystamy z oferty konkurencji. Po drugie zaś, czy może być lepsze „narzędzie motywujące” do kupowania tak popularnych dodatków DLC? To przecież tylko kilka dolców, a do zdobycia po dwóch godzinach gry mamy kolejne kilkaset punktów GameScore. Tylko frajer nie załapałby się na taką okazję. Łapiemy więc przynętę, nadziewamy się na haczyk i bulimy, gwarantując tłuste premie marketingowcom z wielkich koncernów.
Mechanizm ten, bazujący dodatkowo na naszej sztucznie motywowanej ambicji, łatwo zaobserwować na przykładzie platformy Steam. Kupujemy grę, wbijamy pełniaka i nagle zauważamy, że po kilku tygodniach nie mamy już tych wymęczonych 100%. Ale jak to? A tak to. Właśnie wczoraj miało premierę nowe DLC, które dodało kilka nowych osiągnięć, od razu zintegrowanych z bazowym tytułem. Jeśli więc nie chcemy zaliczyć obciachu na dzielni i znów mamy ochotę na stówkę, po prostu musimy kupić ten dodatek. Proste, nie?
Jak już wspomniałem na samym początku, nie jestem fanatycznym przeciwnikiem osiągnięć w grach. Jestem natomiast strasznie zaniepokojony, by nie rzec: rozczarowany, formą, jaką ten sport obecnie przyjął. Jakoś zupełnie nie jara mnie otrzymywanie nagród za rzeczy oczywiste, czy też w sumie zupełnie bezproduktywne ślęczenie godzinami nad tą samą grą i powtarzanie tych samych jej fragmentów. Nie kupuję tego. Nie w tej formie. A za te wszelakie „plum” i wyskakującą na środku pstrokaciznę, skazałbym pomysłodawcę na wbicie wszystkich aczikwów we wszystkich grach. Na szesnastogodzinnych sesjach o chlebie i wodzie.
PS: Jeśli jakimś cudem spodobał Wam się powyższy felieton, podziękujcie również temu gościowi. Pozostali mogą zacząć rzucać w niego zgniłymi pomidorami. To w zasadzie jego wina.