W postapokaliptycznej scenerii remontowanego domu meblowego, w zbudowanej na grobach i gruzach części Warszawy, odbyła się tajna prezentacja gry Bulletstorm. Byliśmy tam i wycisnęliśmy z dostępnego materiału tyle, ile tylko było możliwe!
Nie była to prezentacja wczesnej wersji kodu (stadium beta, ale o krok przed "wyzłoceniem"), czasu było sporo, udostępniono wszystkie docelowe platformy, więc kto chciał, mógł sobie wyrobić zdanie na temat całokształtu. Ja chciałem. Pograłem w kampanię na PS3 i PC, a do trybu multiplayer zasiadłem przed konsolą Microsoftu. Przyjrzyjmy się więc po kolei różnym zagadnieniom...
Kampania, czyli spodziewane zaskoczenie
O tym, że Bulletstorm nie będzie zwyczajną, prostą jatką szeptano ostatnio coraz częściej. Z przyjemnością więc potwierdzam: tak, ta gra ma scenariusz. Naprawdę niezły zresztą. Możecie się spodziewać wolt i nagłych zmian już na samym początku. Jakich? Cóż, scenariusz jest na tyle fajny, iż nie wypada zdradzać tego, co każda osoba powinna przeżyć grając. Ujmijmy to może tak: nie raz zostaniecie zaskoczeni. A to ostatnio stało się rzadkością...
Napatrzyliście się już zapewne na malownicze krajobrazy z filmików i screenshotów promujących Bulletstorm. Cóż, na początku ich w ogóle nie uświadczycie, bo prolog rozgrywa się na pokładzie statku kosmicznego. Ba! Na graczy czeka nawet bitwa pomiędzy dwoma okrętami (nota bene mocno różniącymi się klasą). Jeśli zdradzenie tego nie jest faux pas, to co kryje się dalej w scenariuszu? Pozostawimy to waszej wyobraźni, póki nie zasiądziecie przed monitorem lub telewizorem.
Szybko poznajemy załogę naszego okrętu. Brygada nie wylewa za kołnierz, nie są to też zdecydowanie ludzie, których zaprosilibyście na rodzinny obiad. Banda typków spod ciemnej gwiazdy nie budzi może ciepłych uczuć, ale zdumiewająco szybko się z nimi zżyjecie - po prostu to bardzo charakterystyczne osoby. Wygląda na to, że scenarzyści Bulletstorm mogli by udzielać korepetycji niektórym twórcom cRPG...
Jak na wersję niebędącą jeszcze tym, co trafi do pudełek, Bulletstorm zaskakuje stabilnością, nawet na PC. W ciągu tych pierwszych aktów gry, ani razu nie zdarzył się powrót do pulpitu - zresztą w ogóle problemów technicznych nie było. Wiadomo, z pecetami różnie bywa, pewnie grałem na wzorcowej konfiguracji, ale i tak stabilność zasługuje póki co na duży plus.
Po dotarciu (w dramatycznych okolicznościach) na powierzchnię planety, zaczyna się prawdziwa jatka. Niegdysiejszy luksusowy kosmiczny kurort w wyniku katastrofy zamienił się w tropikalne piekło. Wszędzie szwendają się bandy agresywnych, poważnie uwstecznionych i w różnym stopniu zmutowanych ludzi. To typ zawodników, z którymi nie wymienia się poglądów, a raczej porcje ołowiu. Zamiast podawać dłoń, uprzejmie traktuje się ich butem. A but w Bulletstorm to potęga!
Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak w momencie, gdy odnajdujemy smycz - zaawansowaną technologicznie broń konfederacyjnych oddziałów Final Echo. Zabawka jest odwrotnością buta - nie odpycha, a przyciąga niemilców. Na dodatek jest sprzężona ze swoistym programem egzaminacyjnym Konfederacji - stąd te wyliczenia punktowe rozmaitych kombinacji ciosów, widoczne na każdym kroku w Bulletstorm. Po prostu cholerna smycz działa dalej w trybie szkoleniowym i zalicza nam testy.
Wędrujemy sobie po planecie, poszukując ekipy z drugiego okrętu, który również lądował mocno awaryjnie na planecie. Wśród ocalałych jest koleżka, na którego nasz bohater, Grayson Hunt, dawno temu zagiął parol. Ów osobnik jest wysoko postawionym oficerem Konfederacji i razem z nim katastrofę przeżyło co nieco elitarnych wojaków z oddziałów Final Echo - jest więc szansa, iż dożyje do momentu konfrontacji. Aby do niego dotrzeć, nasza ekipa najpierw musi jednak odnaleźć pewną wyszczekaną i piekielnie skuteczną w walce dziewczynę: Trishkę. To na jej poszukiwaniach upłynął mi czas podczas tych testów.
Zmiana narzędzi, czyli jatka na PS3
Sporą część kampanii przeszedłem też na konsoli Sony. Od razu muszę zaznaczyć, iż wykopana w kosmos grafika Bulletstorm, którą podziwiałem na PC, to za wiele jak na możliwości tak zwanych "next gen". Na dodatek wielgachne telewizory stały tak blisko foteli i kanap, że wszelkie niedostatki grafiki były aż nadto widoczne. Oczywiście nie chodzi o to, że dzieło People Can Fly prezentuje się słabo - to po prostu granica technologiczna konsol, więc jeśli macie możliwość wyboru platformy, kupujcie tę grę w wersji na peceta...
Sterowanie na PlayStation 3 jest bardzo przyjazne, widać, iż twórcy Bulletstorm sporo grali na konsolach i wiedzą, co trzeba zrobić, by użytkownik w pełni poświęcił się zabawie. Powiem też szczerze: nie jestem fanem obsługiwania strzelanek padem. W wyniku tego, nie jestem też specjalnie wyszkolony w owej dziedzinie. Na przykład jednostki latające było mi dość trudno odstrzelić. Za to pad ma jedną dużą przewagę nad klawiaturą: łatwy i intuicyjny dostęp do przycisków odpalających ataki smyczą i butem. A te ataki to przecież sól tej gry.
Multiplayer, czyli wrażenia z trzeciej platformy
Testy trybu multiplayer odbywały się na Xboksie 360. To najmniej przeze mnie opanowana platforma, ale intuicyjne sterowanie w Bulletstorm daje szansę również niedzielnym graczom (do jakich na X360 się zdecydowanie zaliczam). Mając w swojej drużynie trzech starych wyjadaczy konsolowych, musiałem nadrabiać kreatywnością, by nie odstawać od ich wyników.
Przebiliśmy się jak burza przez pięć kolejnych map w trybie będącym wariacją hordy, miażdżąc, rozrywając, detonując i flekując kolejne fale wrogów. Niestety, szósta mapa pokazała nam, że w Bulletstorm na tym poziomie nie da się grać bez łączności dźwiękowej. Wrogów było 34. Każdy z nich mógł być przypadkowo zabity za żałosne 10 punktów. Do zdobycia zaś było - o ile pamiętam - coś około 5,5 - 6 tysięcy punktów. To oznacza konieczność pełnej koordynacji działań. Tu nie wystarczą zwykłe skillshoty drużynowe jak "Zośka" czy "Kujawiak" - trzeba szukać nowych rozwiązań, inaczej zabraknie mięsa do generowania punktów...
Sflekowana brać dziennikarska
Grając co chwila słyszałem wybuchy śmiechu. A to kogoś zniszczyły bezpardonowe dialogi, a to na ekranie pokazała się artystyczna kombinacja skillshotów. Sam przez śmiech musiałem kilka razy wracać do checkpointu, bo nie byłem w stanie przez parę sekund grać, a wróg nacierał. Bulletstorm to sama esencja radosnego wygrzewu. Coś, czego nie widziałem na ekranie od bardzo dawna. Nie wiem jak Wy, po tej mojej chaotycznej pisaninie, ale ja czekam z niecierpliwością na premierę.