James Isaac – "Zew krwi" – recenzja filmu DVD

Trashka
2008/01/09 20:13

Zwalony potencjał

Zwalony potencjał

Zwalony potencjał, James Isaac – "Zew krwi" – recenzja filmu DVD

Motyw wilkołactwa kino prezentuje różnorodnie – przydaje magiczno-romantycznej otoczki (Wilk (1994), Krew jak czekolada (2007)) lub dla odmiany zeń odziera, ukazując jako odrażającą chorobę, w której trudno doszukać się jakichkolwiek profitów (Ginger Snaps (2000), Ginger Snaps: Unleashed (2004)) albo jako kontrowersyjną, lecz w sumie przydatną mutację (Underwold (2003), Underwold: Evolution (2006)). Można też potraktować go komediowo, wszak problemy zmieniającego się wbrew własnej woli człeka, usiłującego zatuszować swą odmienność, to istna kopalnia rozbrajających absurdów (Moja mama jest wilkołakiem (1989), Przeklęta (2005)). Z reguły odbiorcy zyskują pewność, z czym mają do czynienia, co pomaga im uniknąć rozczarowania cechą powszechnie określaną słowem „klimat”. W przypadku Zewu krwi Jamesa Isaaca właściwie ciężko to stwierdzić.

Z samego wstępu mamy prawo sądzić, iż otrzymamy przyjemną, odpowiednio dramatyczną krwawą sieczkę z może niezbyt mądrą fabułą, ale za to z klimatycznie sążnistą dawą patosu, doprawioną szczyptą mistycyzmu. Czyli będzie podniośle i brutalnie, a fani tego sposobu prezentacji powinni być ukontentowani. W tym miejscu trzeba uczciwie zwrócić uwagę, że od pewnej grupy widzów można usłyszeć pochlebne uwagami w związku z wizualno-klimatycznymi pozytywami Zewu krwi. W niniejszej recenzji jednak próżno ich szukać, co dowodzi, jak różnorodne bywają gusta i guściki – nasze oczekiwania zostały zawiedzione, może poza tym, iż fabuła rzeczywiście okazała się niezbyt mądra.

Mamy zatem dwa stronnictwa wilkołaków: tych, którzy uważają to za klątwę, i innych, traktujących szał i przemianę jako dar. Ci pierwsi boją się drzemiącej w nich bestii, pilnują się na każdym kroku i gdy trzeba, każą się zakuwać, by nie zrobić innym ludziom krzywdy. Drudzy zaś nie mają bynajmniej moralnego kaca z powodu „innych ludzi”, nie uznają się już bowiem za członków rodzaju ludzkiego. I oto nadeszła chwila spełnienia starej indiańskiej przepowiedni – czas krwistoczerwonego księżyca – dla jednych wybawienie, dla innych straszliwy pech. Kiedy księżyc odzyska swój tradycyjny kolorek, pewien 13-letni chłopiec (półkrwi wilkołak) odmieni los wilkołaków. Naturalnie ci „źli” nie spoczną, dopóki nie odnajdą dzieciaka. Ostatecznie są całkiem zadowoleni ze swego losu. Po ciekawym, dynamicznym początku obserwujemy zapis spadku formy twórców. Czeka nas film drogi („dobrzy” uciekają samochodem, a „źli” ścigają ich na harleyach), która usiana została mnóstwem irytujących logicznych dziur.

Zacznijmy od tego, że chłopiec dorasta w klasycznym amerykańskim „nowhere” – małym miasteczku, umiejscowionym gdzieś na Zachodzie i otoczonym lasami. W lasach i miasteczkach owego regionu zdają się hasać całe watahy naszych legendarnych stworów. Wiemy, że złe wilkołaki objadają się ludzkim mięsem, dziwne więc, że rząd nie interesuje się okazjonalnymi masakrami. To chyba trudno zatuszować? Co ciekawe, z ust jednego z pozytywnych bohaterów, dowiadujemy się, że kiedy się przemienia, atakuje każdego, a gdy skosztuje krwi, to już nie będzie mógł się opanować. Faktycznie, „dobrzy” usiłują rzucać się na wszystkich, włącznie z rodziną i przyjaciółmi z dzieciństwa. Ale, uwaga, „źli” miło sobie kooperują (całkiem niezła scenka stadnego polowania w knajpie), nie gryzą się nawzajem i radośnie uprawiają seks. Mają jakiś immunitet? I dlaczego w celu eksterminacji tak niebezpiecznej persony jak ów chłopiec wysłano tylko czwórkę siepaczy?

Scenariusz zapewni nam także wątpliwą rozrywkę w postaci sztampowych kalek; z niektórych – typu pompatyczne kwestie czarnych charakterów, dzięki którym pozytywni mają więcej czasu dla siebie, lub wrzeszcząca kobita, a potem najazd na księżyc – śmiano się już w latach 70-tych (nota bene ów „czerwony księżyc” należy chyba do najbardziej kiczowatych efektów, jakie można ujrzeć w filmach z ostatniej dekady). Po raz kolejny przyjdzie nam też zdobyć informację, iż podstawowym obyczajem bywalców knajp na prowincji USA czy Kanady jest gwałt na znajdujących się wewnątrz niewiastach, nawet jeśli pracują tam jako kelnerki. Dostaniemy również nader przewidywalne w swym rozwoju wątki rodem z telenoweli.

Z drugiej strony nie rozwinięto kilku zasygnalizowanych i potencjalnie bardzo nośnych motywów, jak chociażby sokół towarzyszący watasze „złych” albo ciekawa postać indiańskiego opiekuna rodziny „dobrych”. W ogóle instytucja opiekunów, ludzi pomagającym wilkołakom uważających się za dotkniętych klątwą, została potraktowana po macoszemu.

Wymienione niedoróbki dziwią tym bardziej, że przy scenariuszu grzebało aż trzech facetów. W tym przypadku rację ma stare porzekadło, że gdzie kucharek sześć...

Jedną z bardziej interesujących kwestii w filmie okazała się chęć powrotu twórców do obecnie niemal zarzuconej na rzecz komputerowo generowanych efektów specjalnych metody kostiumowej. Praca włożona w stworzenie kostiumów budzi szczery podziw – widać, że absolutnie nie przeszkadzały aktorom podczas poruszania się (w scenach walki, w trakcie których byli niekiedy podnoszeni na linach), a maski swobodnie poddawały się mimice twarzy. Ciekawy efekt daje wzorowana na psiej i wilczej klatka piersiowa. Stroje owe zostały ręcznie uszyte z wielu kawałeczków futra – musiało to kosztować fortunę. Paradoksalnie wskutek użytej metody Zew krwi sprawia wrażenie filmu niskobudżetowego. Miłośnicy zmiennokształtnych futrzaków przywykli do efektownych przemian bohaterów – np. z wywijającą się, pękającą skórą, wydłużającą się szczęką i przebudową całego kośćca (klimatycznym odejściem od wzorca były magiczne przemiany wprost w wilka w obrazie Krew jak czekolada). Ponadto, choć kostiumy same z siebie zdawały się ciekawe, ustrojeni weń aktorzy przypominali bardziej Wookie z Gwiezdnych Wojen aniżeli wilkołaki, co niestety prowokowało nieprzystojny chichot.

Smutne jest także to, że Zew krwi mógłby być naprawdę fajnym horrorowesternem (z materiału w dodatkach dowiadujemy się zresztą, że stanowiło to zamiar reżysera). Istnieje tam sporo efektownych scen przywodzących na myśl western. Szkoda, że zostały one popsute przez fatalny montaż i przez drażniące nadużywanie zwolnionego tempa. Ponadto Isaacowi udało się wygenerować kilka stricte komediowych momentów, które raczej nie miały być tak odebrane.

Zatem czy nic nie osładza odbioru? Na szczęście zwykle jest coś takiego – w tym przypadku także. Bardzo przyjemnie obserwuje się grę Matthewa Knighta. Człowiek mimowolnie się zastanawia, dlaczego polskie dzieci wypadają tak sztucznie w porównaniu z małoletnimi fachurami z Zachodu. Dorośli aktorzy grają przeciętnie, ani porywająco, ani kiepsko, za to nieźle wyglądają, zwłaszcza czarne charaktery (większości panów pewnie spodoba się zła wilkołaczyca Sonja (Nastassia Malthe), panie zaś mają na czym oko zawiesić dzięki Varekowi (Jason Behr). Jak wiadomo, negatywni bohaterowie wyglądają najfajniej, choć z drugiej strony nader stereotypowo). Na pochwałę zasługuje też niezła, wpadająca w ucho, ostra muzyka.

Ogólnie rzecz biorąc, Zew krwi – pomimo niedopatrzeń scenariuszowych – miał potencjał. Niestety, wskutek ilości wymienionych usterek, to nie widza zwaliło z nóg, lecz kompletnie zwalony został potencjalny klimat filmu.

GramTV przedstawia:

Plusy: + aktorska gra dzieciaka + wygląd „złych” + ciekawostka: możliwość zobaczenia powrotu do metody kostiumowej we współcześnie realizowanym filmie + fajna muzyka Minusy: - logiczne dziury i sztampowe kalki w scenariuszu - niewykorzystane potencjalnie nośne elementy scenariusza - tandetne efekty specjalne - niezamierzone przez twórców momenty komediowe (z wyjątkiem jednego) - kiepski montaż - nieciekawe dodatki (surówka z planu i kilka wywiadów zawierających komunały)

Tytuł: Zew krwi Reżyser: Jim Isaac Scenariusz: James DeMonaco, Todd Harthan i James Roday Zdjęcia: David A. Armstrong i Adam Kane Muzyka: Andrew Lockington Obsada: Jason Behr, Elias Koteas, Rhona Mitra, Natassia Malthe, Sarah Carter, Kim Coates, Matthew Knight Produkcja: USA/Niemcy 2006 Dystrybucja: Monolith Cena: na razie nieznana

Komentarze
11
Kresegoth
Gramowicz
10/01/2008 18:30

Przyczepię się do jednego, nie "Whookie", tylko Wookiee ;)A tak poza tym polecam ten horror - świetna komedia (dokładnie tak ten film odebralilśmy ze znajomymi)

Usunięty
Usunięty
10/01/2008 12:48

kino dla maniaków i dzieciaków :P

Usunięty
Usunięty
10/01/2008 12:48

kino dla maniaków i dzieciaków :P




Trwa Wczytywanie