Z samego wstępu mamy prawo sądzić, iż otrzymamy przyjemną, odpowiednio dramatyczną krwawą sieczkę z może niezbyt mądrą fabułą, ale za to z klimatycznie sążnistą dawą patosu, doprawioną szczyptą mistycyzmu. Czyli będzie podniośle i brutalnie, a fani tego sposobu prezentacji powinni być ukontentowani. W tym miejscu trzeba uczciwie zwrócić uwagę, że od pewnej grupy widzów można usłyszeć pochlebne uwagami w związku z wizualno-klimatycznymi pozytywami Zewu krwi. W niniejszej recenzji jednak próżno ich szukać, co dowodzi, jak różnorodne bywają gusta i guściki – nasze oczekiwania zostały zawiedzione, może poza tym, iż fabuła rzeczywiście okazała się niezbyt mądra.
Mamy zatem dwa stronnictwa wilkołaków: tych, którzy uważają to za klątwę, i innych, traktujących szał i przemianę jako dar. Ci pierwsi boją się drzemiącej w nich bestii, pilnują się na każdym kroku i gdy trzeba, każą się zakuwać, by nie zrobić innym ludziom krzywdy. Drudzy zaś nie mają bynajmniej moralnego kaca z powodu „innych ludzi”, nie uznają się już bowiem za członków rodzaju ludzkiego. I oto nadeszła chwila spełnienia starej indiańskiej przepowiedni – czas krwistoczerwonego księżyca – dla jednych wybawienie, dla innych straszliwy pech. Kiedy księżyc odzyska swój tradycyjny kolorek, pewien 13-letni chłopiec (półkrwi wilkołak) odmieni los wilkołaków. Naturalnie ci „źli” nie spoczną, dopóki nie odnajdą dzieciaka. Ostatecznie są całkiem zadowoleni ze swego losu.
Po ciekawym, dynamicznym początku obserwujemy zapis spadku formy twórców. Czeka nas film drogi („dobrzy” uciekają samochodem, a „źli” ścigają ich na harleyach), która usiana została mnóstwem irytujących logicznych dziur.
Zacznijmy od tego, że chłopiec dorasta w klasycznym amerykańskim „nowhere” – małym miasteczku, umiejscowionym gdzieś na Zachodzie i otoczonym lasami. W lasach i miasteczkach owego regionu zdają się hasać całe watahy naszych legendarnych stworów. Wiemy, że złe wilkołaki objadają się ludzkim mięsem, dziwne więc, że rząd nie interesuje się okazjonalnymi masakrami. To chyba trudno zatuszować? Co ciekawe, z ust jednego z pozytywnych bohaterów, dowiadujemy się, że kiedy się przemienia, atakuje każdego, a gdy skosztuje krwi, to już nie będzie mógł się opanować. Faktycznie, „dobrzy” usiłują rzucać się na wszystkich, włącznie z rodziną i przyjaciółmi z dzieciństwa. Ale, uwaga, „źli” miło sobie kooperują (całkiem niezła scenka stadnego polowania w knajpie), nie gryzą się nawzajem i radośnie uprawiają seks. Mają jakiś immunitet? I dlaczego w celu eksterminacji tak niebezpiecznej persony jak ów chłopiec wysłano tylko czwórkę siepaczy?
Scenariusz zapewni nam także wątpliwą rozrywkę w postaci sztampowych kalek; z niektórych – typu pompatyczne kwestie czarnych charakterów, dzięki którym pozytywni mają więcej czasu dla siebie, lub wrzeszcząca kobita, a potem najazd na księżyc – śmiano się już w latach 70-tych (nota bene ów „czerwony księżyc” należy chyba do najbardziej kiczowatych efektów, jakie można ujrzeć w filmach z ostatniej dekady). Po raz kolejny przyjdzie nam też zdobyć informację, iż podstawowym obyczajem bywalców knajp na prowincji USA czy Kanady jest gwałt na znajdujących się wewnątrz niewiastach, nawet jeśli pracują tam jako kelnerki. Dostaniemy również nader przewidywalne w swym rozwoju wątki rodem z telenoweli.
Z drugiej strony nie rozwinięto kilku zasygnalizowanych i potencjalnie bardzo nośnych motywów, jak chociażby sokół towarzyszący watasze „złych” albo ciekawa postać indiańskiego opiekuna rodziny „dobrych”. W ogóle instytucja opiekunów, ludzi pomagającym wilkołakom uważających się za dotkniętych klątwą, została potraktowana po macoszemu.
Wymienione niedoróbki dziwią tym bardziej, że przy scenariuszu grzebało aż trzech facetów. W tym przypadku rację ma stare porzekadło, że gdzie kucharek sześć...
Jedną z bardziej interesujących kwestii w filmie okazała się chęć powrotu twórców do obecnie niemal zarzuconej na rzecz komputerowo generowanych efektów specjalnych metody kostiumowej. Praca włożona w stworzenie kostiumów budzi szczery podziw – widać, że absolutnie nie przeszkadzały aktorom podczas poruszania się (w scenach walki, w trakcie których byli niekiedy podnoszeni na linach), a maski swobodnie poddawały się mimice twarzy. Ciekawy efekt daje wzorowana na psiej i wilczej klatka piersiowa. Stroje owe zostały ręcznie uszyte z wielu kawałeczków futra – musiało to kosztować fortunę. Paradoksalnie wskutek użytej metody Zew krwi sprawia wrażenie filmu niskobudżetowego. Miłośnicy zmiennokształtnych futrzaków przywykli do efektownych przemian bohaterów – np. z wywijającą się, pękającą skórą, wydłużającą się szczęką i przebudową całego kośćca (klimatycznym odejściem od wzorca były magiczne przemiany wprost w wilka w obrazie Krew jak czekolada). Ponadto, choć kostiumy same z siebie zdawały się ciekawe, ustrojeni weń aktorzy przypominali bardziej Wookie z Gwiezdnych Wojen aniżeli wilkołaki, co niestety prowokowało nieprzystojny chichot.
Smutne jest także to, że Zew krwi mógłby być naprawdę fajnym horrorowesternem (z materiału w dodatkach dowiadujemy się zresztą, że stanowiło to zamiar reżysera). Istnieje tam sporo efektownych scen przywodzących na myśl western. Szkoda, że zostały one popsute przez fatalny montaż i przez drażniące nadużywanie zwolnionego tempa. Ponadto Isaacowi udało się wygenerować kilka stricte komediowych momentów, które raczej nie miały być tak odebrane.
Zatem czy nic nie osładza odbioru? Na szczęście zwykle jest coś takiego – w tym przypadku także. Bardzo przyjemnie obserwuje się grę Matthewa Knighta. Człowiek mimowolnie się zastanawia, dlaczego polskie dzieci wypadają tak sztucznie w porównaniu z małoletnimi fachurami z Zachodu. Dorośli aktorzy grają przeciętnie, ani porywająco, ani kiepsko, za to nieźle wyglądają, zwłaszcza czarne charaktery (większości panów pewnie spodoba się zła wilkołaczyca Sonja (Nastassia Malthe), panie zaś mają na czym oko zawiesić dzięki Varekowi (Jason Behr). Jak wiadomo, negatywni bohaterowie wyglądają najfajniej, choć z drugiej strony nader stereotypowo). Na pochwałę zasługuje też niezła, wpadająca w ucho, ostra muzyka.
Ogólnie rzecz biorąc, Zew krwi – pomimo niedopatrzeń scenariuszowych – miał potencjał. Niestety, wskutek ilości wymienionych usterek, to nie widza zwaliło z nóg, lecz kompletnie zwalony został potencjalny klimat filmu.
Plusy:
+ aktorska gra dzieciaka
+ wygląd „złych”
+ ciekawostka: możliwość zobaczenia powrotu do metody kostiumowej we współcześnie realizowanym filmie
+ fajna muzyka
Minusy:
- logiczne dziury i sztampowe kalki w scenariuszu
- niewykorzystane potencjalnie nośne elementy scenariusza
- tandetne efekty specjalne
- niezamierzone przez twórców momenty komediowe (z wyjątkiem jednego)
- kiepski montaż
- nieciekawe dodatki (surówka z planu i kilka wywiadów zawierających komunały)
Tytuł: Zew krwi
Reżyser: Jim Isaac
Scenariusz: James DeMonaco, Todd Harthan i James Roday
Zdjęcia: David A. Armstrong i Adam Kane
Muzyka: Andrew Lockington
Obsada: Jason Behr, Elias Koteas, Rhona Mitra, Natassia Malthe, Sarah Carter, Kim Coates, Matthew Knight
Produkcja: USA/Niemcy 2006
Dystrybucja: Monolith
Cena: na razie nieznana