Ale o co chodzi z tą całą Skandynawią? Procentowo te wszystkie Szwecje, Norwegie, Danie i Finlandie to tylko mały ułamek Europy, jeśli chodzi o liczbę ludności. A gier tam robią tyle, że całą resztę kontynentu można obdzielić. I to dobre gry robią, zarówno te duże, jak i małe. Zwłaszcza te małe - kraje skandynawskie, głównie zaś Szwecja i Finlandia, to prawdziwe zagłębia małych gier niezależnych, zwykle niesamowicie fajnych. I ja się pytam - dlaczego? Co tam jest takiego, że ludziom chce się robić gry, niezależnie, za własne pieniądze, samotnie lub w małych zespołach? I że te gry im wychodzą takie, jak na przykład Driftmoon wyszedł Annie i Ville'owi Mönkkönen. Siedem lat robili. I zrobili. I jakie fajne!
To znaczy tak - nie o walkę tutaj chodzi. Tak w sumie Driftmoon jest bardziej przygodówką niż RPGiem, z tym swoim nastawieniem na fabułę i tak dalej. Walka jest tu opcjonalna, dosłownie, bo niższe poziomy trudności w ogóle eliminują ją z równania... ale jeśli ktoś nie wytrzyma, żeby tak po prostu zwiedzać świat bez zabijania jego tubylców, to może ustawić sobie poziom wyższy i... zabijać, jak najbardziej, choć w mocno nieintuicyjny, paralityczny sposób. Dużo można powiedzieć o starciach w tej grze, ale niewiele z tego byłoby pochwałą. Na swój sposób to kalekie bicie się ma swój urok i po jakimś czasie można przywyknąć, zwłaszcza że dalsze etapy już nie obfitują aż tak bardzo w takie czy inne boje. Ale nadal nie wydaje się naturalne to zbijanie się w kupę wrogów i naszych towarzyszy podróży i siekanie - na oślep w zasadzie. Dobrze, że są miksturki leczące. I te cztery na krzyż umiejętności bojowe... oraz z pięć różnych broni, z nieodmiennie zabawnymi opisami zresztą.
Mimo to elementy RPG, choć na drugim planie, to odgrywają dość ważną i przyjemną rolę. Miło jest rozdawać punkciki co poziom, miło jest gromadzić łupy i rozdzielać sprzęt pomiędzy członkami drużyny... choć z tym ostatnim trzeba uważać, bo Driftmoon nie ma permanentnej grupy bohaterów. Oprócz naszej postaci oraz nieodłącznego Fizza świetlika, towarzysze się zmieniają w zależności od okoliczności i przebiegu opowieści, co ma zresztą sporo sensu. I urozmaica zabawę, bo kolejni bohaterowie mają sporo do powiedzenia, także na tematy aktualne, w tym nasze działania w danej chwili... no, ale w tej grze wszyscy mają wiele do powiedzenia. Choć nikt nic nie mówi, a wszystko jest na piśmie - autorów nie było stać na lektorów, więc w grze usłyszymy tylko kiepskie odgłosy i świetną muzykę. To takie przedpotopowe, że aż świeże i pachnące, prawda?
Driftmoon to nie jest duża gra, wręcz przeciwnie. Dwa wieczory, dziesięć godzin i już oglądamy finał, opatrzony na szczęście przesympatycznym rozwiązaniem akcji, w którym dowiadujemy się dokładnie, co też działo się z naszymi bohaterami w późniejszym czasie. To nie jest dużo, także dlatego, że po prostu chciałoby się więcej. Mechanika jest jaka jest i rozwijanie postaci zaczyna nudzić jeszcze przed finałem, ale łamigłówki są dalej fajne, bohaterowie przeuroczy, a scenariusz odpowiednio zabawny i wzruszający jednocześnie. Mógłbym tak grać jeszcze długo. I pewnie grałbym, gdyby Driftmoon nie wyszedł dopiero kilka tygodni temu i społeczność zdążyła zrobić więcej modów - ta mała gierka od samego początku pomyślana była jako platforma do różnych przeróbek i modyfikacji. Takich drobnych, w których wszystkie pająki paradują w kartonowych pudełkach i takich większych, dodających całe nowe przygody. Edytor może nie jest z tych najłatwiejszych w obsłudze, ale widać, że ludziom chce się przy tym dłubać, chce się robić więcej Driftmoon. I wcale im się nie dziwię - gdyby bozia nie poskąpiła talentu i przede wszystkim chęci do wysilania się, to sam bym się za to wziął. Bo jak tu nie dać czegoś z powrotem grze, która podarowała mi tyle radości?
Jeśli też chcecie zostać obdarowani, to musicie oczywiście Dritfmoon zakupić, oczywiście po uprzednim sprawdzeniu wersji demo. I tutaj sugeruję wizytę na stronie oficjalnej gry i dokonanie ewentualnego zakupu właśnie tam, bo Anna i Ville oddają 15% zarobku na Czerwony Krzyż - ale tylko zarobku z gier sprzedanych z ich strony, a nie przez różne sklepy, które mają zbyt dużą marżę, żeby coś zostało dla chorych sierot i im podobnych. Można więc połączyć przyjemne z pożytecznym w tym przypadku, a warto, bo choć Driftmoon to nie kamień milowy w rozwoju gatunku ani nawet nie wiekopomna gra, tylko urocza, przesympatyczna i inteligentnie zabawna rozrywka dla wszystkich fanów RPG i gier przygodowych. I mam nadzieję, że sprzeda się obrzydliwie dobrze, a Anna i Ville dzięki tym pieniądzom następną grę zrobią o wiele szybciej...