Kwadraciaki w natarciu.
Kwadraciaki w natarciu.
Pokemony widziały na tym świecie już sporo, ale raczej nikt nie spodziewał się zobaczyć ich w kanciastych odsłonach. Pokemon Quest było niemałym zaskoczeniem dla fanów gier z serii, nie tylko pod względem odświeżonego, kanciastego wyglądu stworków, ale również z powodu kompletnie wywróconej do góry nogami mechaniki.
Pokemon Quest wprowadza nas na Tumblecube Island, gdzie wszystkie stworki wyglądają tak, jakby pożarły kanciaste pudło. Nie mamy tu jednak do czynienia z nowym stworkami, a jedynie z odświeżonymi, nowymi wersjami starych zwierzaków. Pojawiają się zatem Pikachu, Ratata, Pidgey, Bulbasaur i wiele, wiele innych. Wędrują one pomiędzy kanciastymi drzewkami i krzaczkami, by spuścić naszym „poksom” łomot przy pierwszej lepszej okazji.
Tu można już znaleźć pierwsze różnice pomiędzy popularna serią i nieforemnym spin-offem. Gracz nie podróżuje przez wspomniane Tumblecube Island, ale robią to jego Pokemony. Co więcej, nie ma szans na to, by przemówić tym stworkom do rozsądku – to one decydują, w którą stronę pójdą i którego zwierzaka zaatakują. Zastanawiacie się pewnie, na co dokładnie gracz ma wpływ. Cóż, tutaj możliwości są bardzo ograniczone. Podczas walk pomiędzy Pokemonami możemy jedynie wybierać dodatkowe ataki specjalne. Innymi słowy – jeśli kierujemy grupą trzech „poksów”, czekamy aż załaduje się ikona ataku specjalnego i wtedy możemy wcisnąć przycisk. Nie, nie decydujemy nawet o tym, którego stworka wybrana postać zaatakuje. Jeśli wciśniemy przycisk, kiedy akurat w pobliżu nie ma żadnego żądnego krwi oponenta, wyślemy salwę w powietrze. Jeżeli mechanika i tak wydaje się wam zbyt skomplikowana, twórcy obmyślili dodatkowe wyjście – tryb automatyczny. Możemy wtedy odstawić konsolę, a gra rozegra się sama. Szybko można się połapać na tym, że faktycznie tryb automatyczny, jeśli mamy wystarczającą liczbę punktów mocy, jest w pełni wystarczający – tylko po co wtedy gracz.
A jeśli już o punktach mocy mowa. Za dobrą rozróbę na planszy otrzymujemy zarówno punkty doświadczenia dla naszych kanciastych kumpli, jak i zasoby do upichcenia gulaszu (o tym za chwilę) i magiczne kamienie dodające nam dodatkowych punktów ataku czy zdrowia. Kamienie działają jak runy i można je „wkładać” w Pokemony i dzięki temu polepszyć jego statystyki. Liczba miejsc na stworku jest jednak ograniczona. Odblokowują się one wraz ze wzrostem poziomu postaci. Każdy zdobyty kamień ma losową liczbę punktów, więc im więcej walczymy, tym lepsze kamienie zdobywamy i „wkładamy” w Pokemona. W praktyce działa to po prostu tak, że manewrujemy coraz lepszymi kamykami i ładujemy ile wlezie w „poksy”. Po jakimś czasie robi się to po prostu monotonne i niespecjalnie chce się nam sprawdzać, który kamień wyrzucić, a który zostawić.
Absolutnie karygodnym dla mnie jest łapanie Pokemonów. Nie będziemy tu rzucać pokeballem, jak w grach, bajkach, filmach, przypowieściach, legendach, a nawet Pokemon Go. Tu przyjdzie nam gotować. W różny sposób otrzymujemy dodatkowe zasoby w postaci grzybków, miodku i innych żołędzi, które możemy wrzucić do gara, lekko zamieszać i w ten sposób zwabić Pokemona. Nie musimy nawet wyciągać pokeballa. Twórcy najwyraźniej wyszli z założenia, że nażarty Pokemon daleko nie ucieknie i dosłownie każdy stworek, który podchodzi do naszego obozowiska automatycznie staje się naszym największym kumplem. Gotowanie w garze odbywa się jednak w ograniczony sposób – upichcić możemy coś raz na kilka wypraw po planszach.
Tak zebrane Pokemony możemy dopakowywać na planszach (do każdej możemy w dowolnym momencie wrócić), ale trzeba pamiętać, że na takie wycieczki możemy zabierać ograniczoną liczbę stworków. Stworki można również trenować, ale wiąże się to z uśmierceniem jednego z dostępnych w naszym ekwipunku Pokemona.
Pokemon Quest to produkcja free2play, czyli można ją pobrać za darmo, jednak trzeba się spodziewać mikropłatności. Wieje grami na smartfony? Nie da się ukryć, że tytuł ten pojawił się na początku na Nintendo Switch, ale zmierza na urządzenia mobilne z iOS i Androidem - czuć to na każdym kroku. Produkcja może nie wymusza na nas płatności, ale opiera się na najbardziej znienawidzonym przez graczy projekcie systemu energii – możemy tu rozegrać w sumie 5 walk na planszach. I choć taka bijatyka może potrwać po kilka minut, to jeden punkt energii to aż pół godziny wyczekiwania. Długo sobie zatem nie pogramy. Plusem jest natomiast to, że punkty energii kumulują się, jeśli zyskamy ich więcej niż nakazuje to pasek energii.
Pokemon Quest jest przeznaczony głównie dla dzieciaków i to widać na pierwszy rzut oka. Twórcy pokwapili się o użycie dość prostej, mało skomplikowanej mechaniki, ale ograniczyli się znacznie również podczas tworzenia świata gry. Tak, wszystko jest tu dziwaczne i kanciaste, ale przez to właśnie stworki wyglądają komicznie. Całość jest dodatkowo bardzo barwna i jaskrawa, jak zresztą większość gier, które podsuwa nam Nintendo. Nie mniej jednak wolę Pikachu z jego prawdziwym ogonem.
Pomimo tych wszystkich wad, w Pokemon Quest gra się przyjemnie i pokonywanie kolejnych wrogów, przechodzenie kolejnych plansz, dodawanie kamyczków i trenowanie Pokemonów jakoś dziwacznie wciąga. To wciąż dobra gra, jednak nie ma w niej ani krzty ducha serii. Nie chodzi tu już o sam wygląd stworków. Brak tutaj takich podstaw, które skupiają się wokół łapania zwierzaków czy wystawiania ich do walki. Co więcej, tutaj nie chodzi nawet o złotą zasadę Pokemonów – nikt nie musi łapać ich wszystkich. Jeśli wyczekujecie zatem jakiegoś „czekadełka” pomiędzy kolejnymi, poważnymi tytułami z serii, poczekajcie na Pokemon Let's Go Pikachu czy Eevee. Pokemon Quest jest dla laików lubiących smartfonowe klikadełka.