Pierwsza część Lost Planet nie była niczym nadzwyczajnym. Ot ładna gra akcji, która dawała sporo satysfakcji miłośnikom bezustannego naciskania spustu. A jak jest w przypadku mocno promowanego Lost Planet 2? Przekonajcie się sami.
Niestety Lost Planet 2 nie wychodzi poza utarte schematy i standardy. To typowa młócka, pozbawiona w zasadzie nowatorskich pomysłów, sensownej fabuły i, jak na dzisiejsze czasy, wykonana przeciętnie. Trochę mnie to zmartwiło, bo przyznam, że oczekiwałem czegoś zdecydowanie lepszego i świeżego. Najwyraźniej jednak specjaliści z Capocom woleli zainwestować w promocję i reklamę, niż w doszlifowanie swojego najnowszego dzieła. Nie wiedzieć czemu – a z punktu widzenia graczy w Polsce, którzy nadal czekają na Live’a to arcyważne – single zostali w zasadzie zignorowani. Oczywiście grać się da, ale rozgrywka wiele frajdy nie daje. Dlaczego? O tym przeczytacie w kolejnym akapicie.
To, że autorzy Lost Planet 2 skupili się na multi, widać już w menu. Zabawę zaczyna się od utworzenia nowego... hosta. Nawet dla singla! Dopiero z tego poziomu można wybrać kampanię. W każdej chwili można też zagrać na dzielonym ekranie, lub w dowolną z odblokowanych misji. Poszczególne rozdziały składają się na większe epizody. Niektóre są króciutkie (można je przejść nawet w trzy minuty), inne dłuższe (starcia z niektórymi bossami trwają po kilkadziesiąt minut). Całość można zaliczyć w nieco ponad 10 godzin. To dzisiejszy standard – ani mało, ani dużo. Ale co najważniejsze – nawet grając solo, nie jesteśmy sami (chyba, że baaaardzo chcemy, ale wówczas robi się ciężko – o czym przeczytacie za chwilę). Do akcji ruszają bowiem trzy sterowane przez konsolę boty, które z naszym żołnierzem tworzą czteroosobowy oddział.
I to właśnie jest jedną z dwóch największych wad Lost Planet 2. Wad przez ogromne „W”. Tzw. Sztuczna Inteligencja parterów z drużyny jest tak głupia, jak para dwóch lewych kaloszy. Wymienię najistotniejsze wpadki, których byłem świadkiem. Kompletny brak zainteresowania wymianą ognia z przeciwnikami. Bywa tak, że nasi partnerzy stoją i gapią się na wrogów, co zresztą tamci odwzajemniają. Zero jakiejkolwiek inicjatywy w przejmowaniu specjalnych punktów respawnu, które służą również za radar. Zachodzenie nam drogi w najmniej spodziewanych momentach. Podnoszenie broni po to, by następnie z nich... nie strzelać. To ostatnie jest najbardziej irytujące, bo zabraną przez partnerów giwerę, przecież sami mogliśmy podnieść. Wrrrrrrrr! Doprawdy Lost Planet 2 to jedna z najgorzej zoptymalizowanych gier w historii pod względem SI. Określanie botów nawet mianem „sztucznej inteligencji” zakrawa na żart.
Rozumiem, że autorom Lost Planet 2 przyświecała światła myśl, aby z singla zrobić coś w stylu multi. I nie było to założenie złe. Bo to modne, bo na czasie, bo to drużynowa współpraca, wspólna koncepcja na eliminowanie przeciwników itp. Jednak za sprawą wymienionych mankamentów, pomysł ten kompletnie nie wyszedł. Więcej – wywołuje same frustracje. Już zdecydowanie bardziej wolałbym zwyczajny tryb single player. Wspomniane wyżej granie wyłącznie w pojedynkę nie bardzo się sprawdza. Gra została zbalansowana na czterech i samotnie gra się ciężko. Przeciwnicy, a zwłaszcza wielcy bossowie koncentrują się wówczas wyłącznie na naszym gieroju, co w wielu miejscach uniemożliwia w zasadzie zabawę. A ponieważ zapis dokonuje się w z góry zaplanowanych momentach, a więc po zakończeniu kolejnych epizodów, to sami rozumiecie. Po prostu kiepsko, panowie z Capcom to wymyślili i tyle.
Napisałem o pierwszej ogromnej wadzie Lost Planet 2. A jaka jest druga? Otóż gra jest potwornie liniowa. Do tego zresztą stopnia, że w początkowych etapach wycieczka jest stricte tunelowa. Zboczenie z trasy choćby o milimetr owocuje zetknięciem z niewidzialną ścianą. W erze sandboxów wywołuje to uśmieszek politowania. Żeby chociaż, jak w skryptowanych strzelaninach w stylu MW 2, coś się działo. Ale nic. Nie oczekujcie żadnych spektakularnych wydarzeń po drodze. Wszystko sprowadza się do wyświechtanego schematu: przed siebie, kilku wrogów do pokonania, filmik, boss i od nowa to samo. A fabuła? Bo może ktoś powie, że w Lost Planet 2 jest istotna? Niestety będzie się mylił. Też sądziłem po zapowiedziach, że będzie ciekawie. Powrót na E.D.N. III, dziesięć lat po wydarzeniach z jedynki, ocieplenie klimatu, dżungla i pustynia zamiast nieprzebranych śniegów i takie tam. A jednak to za mało, aby zaciekawić. A sama historia rozłazi się w szwach i ciężko się niekiedy połapać, z którym bohaterem mamy do czynienia, bo jest ich kilku! No i dlaczego u diabła nasi woje to nadal Śnieżni Piraci?! Błagam. W temperaturach tropikalnych?! Litości.
Boss gigant
Myślałem, że chociaż efektownie się zapowiadające starcia z bossami, dadzą mi satysfakcję. Nie zrozumcie mnie źle. Te z Lost Planet 2 są całkiem, całkiem. Problem w tym, że już w leciwym Shadow of the Colossus widzieliśmy bossów wielkości wieżowców. Ba! Są w co drugiej japońskiej produkcji! Nie gorszy pod tym względem był polski Painkiller. Ostatnio zaś God of War 3 zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. I tu Lost Planet 2 po prostu nie doskoczy. Same walki są niezłe, ale tylko niezłe, na tle wybitnej konkurencji. Zabrakło w nich choćby sekwencji QTE, które tak doskonale uatrakcyjniły wspomniany God of War 3. Zabrakło szaleńczo prowadzonej kamery, dynamiki, akcji, zmian perspektywy. Ot mamy statyczne naparzanie do ogromnych Arkidów. Jednak trochę mało.
To, co zasługuje na uznanie, to projekty tych bossów. Jakieś macki, wijące się w powietrzu odnóża, wielkie, zwaliste cielska, szczęki, niebezpiecznie zbliżające się do gracza, pęczniejące jak wrzody odwłoki i tego typu atrakcje wyglądają efektownie. Metoda na wykończenie bossów jest jednak w Lost Planet 2 zawsze taka sama i niezmienna od pierwszej części. Ładuje się w pomarańczowe punkty, ile wlezie. Ładuje z mocno zróżnicowanych broni, bo to akurat stanowi jasny punkt Lost Planet 2. Giwer jest w grze zatrzęsienie i stanowią cały przegląd znanego z gier arsenału. Karabiny maszynowe, snajperki, strzelby, miniguny, wyrzutnie rakiet i wszystko w wielu rodzajach. Można nosić dwie bronie i granaty, ale zmiany są częste, bo zakopana tu i ówdzie broń tudzież ta zgubiona przez zabitych aż kusi, aby ją zabrać. Do tego da się domontować elementy broni stacjonarnych (np. działko) i tachać je z sobą. Nie zabrakło także możliwości naprawiania niektórych narzędzi zagłady.