To nie jest recenzja Castlevanii jaką znacie. Produkcja MercurySteam poza tytułem zdaje się nie mieć nic wspólnego z kultową serią. To gra wiernie kopiująca pomysły, które wszyscy już znamy. Na domiar złego nie dodaje nic nowego od siebie... Produkcja, która nawet nie kryje tego, że bliżej jej do God of War niż Dawn of Sorrow sprawia wrażenie, że ta Castlevania w tytule to zaledwie marketingowy wabik, który ma przyciągnąć fanów serii. A ci kiedy zagrają w Castlevania: Lords of Shadow dostaną okrojony ze wszystkich smaczków mechanizm rozgrywki oraz fabułę, która niemal do samego końca skutecznie potwierdza nasze przypuszczenia, że mamy do czynienia z banalną bajeczką o rycerzu w lśniącej zbroi, a nie z mroczną historią o pogromcy wampirów.
To nie jest recenzja Castlevanii jaką znacie. Produkcja MercurySteam poza tytułem zdaje się nie mieć nic wspólnego z kultową serią. To gra wiernie kopiująca pomysły, które wszyscy już znamy. Na domiar złego nie dodaje nic nowego od siebie... Produkcja, która nawet nie kryje tego, że bliżej jej do God of War niż Dawn of Sorrow sprawia wrażenie, że ta Castlevania w tytule to zaledwie marketingowy wabik, który ma przyciągnąć fanów serii. A ci kiedy zagrają w Castlevania: Lords of Shadow dostaną okrojony ze wszystkich smaczków mechanizm rozgrywki oraz fabułę, która niemal do samego końca skutecznie potwierdza nasze przypuszczenia, że mamy do czynienia z banalną bajeczką o rycerzu w lśniącej zbroi, a nie z mroczną historią o pogromcy wampirów.
Panegiryk na cześć Gabriela
Zaczyna się niewinnie. Oto do małej wioski, w towarzystwie gęstego deszczu wkracza długowłosy mężczyzna słusznej postury. Lśniąca zbroja, ciężki krok i determinacja wypisana na twarzy. To Gabriel Belmont, nasz główny bohater, który już w pierwszej scenie rozprawia się z krwiożerczymi wilkami i stacza pojedynek z wargiem. Wszystko to zaledwie przystawka do ponad 15 godzinnej wędrówki w celu zlikwidowania zagrażającym światu tytułowym Panom Cienia oraz poszukiwaniu tajemniczej maski, w nadziei, iż jej moc pozwoli na wskrzeszenie ukochanej żony.
Castlevania: Lords of Shadow składa się z 12 rozdziałów, które z kolei zostały podzielone na pomniejsze fragmenty. Przed każdym z takowych mamy fabularne wprowadzenie w postaci odczytu przez lektora kart z grubej księgi. Sposób w jaki zostały napisane losy Gabriela wręcz odpycha. Wybujały patos, sączące się z każdej strony peany na cześć członka Bractwa Światła, moralitety i podniosły ton lektora składają się na obszerny panegiryk, przy którym Kronika Polska Galla Anonima zdaje się być zwykłym tekstem PR-owym. A im dalej w głąb brniemy, tym robi się coraz bardziej absurdalnie i groteskowo. Dialogi z gadającym koniem i orłem czy pojawienie się Baby Jagi nie wróży niczego dobrego. Niemal cały rys fabularny jest banalną historią, którą ratuje jedynie zakończenie. A w zasadzie to outro, pojawiające się już po napisach końcowych, nawiązujące do słynnego filmu z Tomem Cruisem i Bradem Pittem w rolach głównych. Już dawno nie poczułem się tak oszukany. Przez całą grę oglądałem bajeczkę jakich wiele, by na samym końcu dostać od scenarzystów pięścią w twarz. Nie można było takiego zwrotu akcji wrzucić wcześniej? Tak z nadzieją na ciekawszą historię trzeba będzie czekać do następnej części...
Poprzez góry, lasy i pustynie
W trakcie naszej wędrówki na szczęście nie jesteśmy raczeni jedynie pieśniami pochwalnymi. Lokacje, które przygotowało hiszpańskie studio zapierają dech w piersiach. Nie będzie naciąganiem stwierdzenie, iż Castlevania: Lords of Shadow to jedna z najlepiej wyglądających produkcji tego roku, jak nie najładniejsza gra konsolowa w ogóle. Pod względem dbałości o detal, jakości tekstur i żywej kolorystyki bije na głowę nawet przepiękne Uncharted 2: Among Thieves. Oprawa graficzna to zdecydowanie największy plus tej produkcji. Projektanci poziomów stanęli na wysokości zadania i nie ważne czy akurat przemierzamy gęsty las, zwiedzamy zakamarki gotyckiego zamku czy brniemy po suchych, pustynnych terenach - zewsząd widać dopracowanie każdego elementu na ostatni guzik. Szkoda tylko, że autorzy zapomnieli o tym, że gra to nie tylko podziwianie pięknych widoków. Kamera w Castlevanii wyraźnie skupia się na eksponowaniu graficznych smaczków i stara się ukazywać rozgrywkę z jak najróżniejszych perspektyw. Szkoda tylko, że rzutuje to na przyjemność grania. Częstokroć bowiem kamera usytuowana jest w takim miejscu, które skutecznie przeszkadza w prowadzeniu płynnej rozgrywki.
Wojujący krzyżem
Jak przystało na każdego szanującego się slashera i jak nie przystało na grę z serii Castlevania, Gabriel posiada jedną główną broń, którą rozprawia się z przekrojem potworów z kanonicznego bestiariusza fantasy. Jest nią krzyż na długim łańcuchu, który w trakcie rozgrywki automatycznie będzie rozwijany, dzięki czemu odblokują się jego nowe właściwości. Zapomnijcie zatem o bogatym arsenale czy dowolnej modyfikacji posiadanej broni. To nie ta gra. Poza podstawowym orężem jedyną alternatywą pozostają sztylety, fiolki z wodą święconą; całkiem potężny, choć trudny do skompletowania kryształ oraz małe wróżki, które skutecznie odwracają uwagę niektórych bestii. Jedyne w co można inwestować zdobywane za kolejnych unieszkodliwionych oponentów oraz rozwiązane zagadki punkty doświadczenia to combosy. Nie opłaca się jednak rozwijać ich wszystkich, bowiem większości w grze i tak nie wykorzystamy - wrogowie rzadko kiedy pozwalają nam na wykonanie zaawansowanych ruchów.
Zło dobrem zwyciężaj
Gabriel to jednak nie tylko dzielny wojak świetnie posługujący się „biczem”, ale także znawca magii. Tej w Castlevanii: Lords of Shadow są dwa rodzaje: niebieska oraz czerwona. Pierwsza z nich zapewnia nam leczenie przy każdym celnie zadanym ciosie. Fontann ze źródłem zdrowia jest relatywnie mało, zatem warto używać tego rodzaju zdolności w sytuacjach kryzysowych, kiedy to pasek żywotności naszego bohatera kurczy się w zastraszającym tempie. Z kolei arkany magii cienia służą niczemu innemu, jak wzmocnieniu ataków wyprowadzanych przez Gabriela.
Oba typy magii posiadają również swoje własne zestawy ataków, których będziemy mogli użyć jedynie przy wykorzystaniu niebieskiej bądź czerwonej many. Magiczna energia szybko się wyczerpuje zatem trzeba jej używać z rozwagą. Napełnić ją można w tradycyjny sposób przy źródle bądź dzięki dobrej walce. Jeśli bowiem przez dłuższy czas będziemy zadawać obrażenia naszym wrogom nie dając się jednocześnie drasnąć, po pewnym czasie (o ile nie używamy magii) każdy kolejny cios skutkować będzie pojawieniem się magicznych „kulek”, które nieco napełnią puste paski. Dobry pomysł, choć realizacja kiepska - zebranie lewitujących orbów wymaga bowiem wciśnięcia i przytrzymania lewej lub prawej gałki, przez co na ten czas pozostajemy łatwym celem stojącym w miejscu.
Prawie jak walka z bossem
Jak już wspomniałem wcześniej, przez większość czasu rozprawiamy się z kanonicznym bestiariuszem fantasy. Gabrielowi przychodzi stanąć twarzą w twarz z goblinami, szkieletami, wampirami, duchami, trollami, ogrami, zombie czy z rzeczy bardziej egzotycznych - chodzącymi trumnami. Początkowo gra sprawia wrażenie trudnej, ale im dalej, tym jest łatwiej. Wystarczy nauczyć się, że na nieumarłych najlepsza jest woda święcona, a duchy bardziej interesują się latającymi wróżkami niż realnym zagrożeniem z naszej strony i po kłopocie. Wisienką na torcie w tego typu grach są jednak pojedynki z bossami. Niestety, to co oferuje Castlevania: Lords of Shadow to zaledwie namiastka emocjonujących starć. Większość z nich sprowadza się do zwykłego mashowania przeciwnika, aż w końcu zdechnie. Żadnej techniki, żadnej finezji. Nic tylko atak, unik, atak, unik. Zdarzają się starcia z tytanami, które poza zwykłym naparzaniem wymagają odpowiedniego zgrania w czasie podczas sekwencji QTE. Są wyjątki, jak walka z kościanym smokiem, ale większość tego typu pojedynków wygląda tak, jakby autorzy zagrali kiedyś w Shadow of the Colossus i chcieli mieć takie coś u siebie, ale im nie wyszło. No i ta nieszczęsna kamera, która w starciach z większymi przeciwnikami daje niechlubny popis, jak robić ujęcia, za przeproszeniem, z dupy.
Zagadka: jak przekręcić dźwignię?
Poza samą walką, Castlevania:Lords of Shadow oferuje również elementy platformowe oraz zagadki, z którymi musi zmierzyć się Gabriel. Skakanie po półkach skalnych jest uciążliwe, głównie za sprawą toporności naszego bohatera. Rozumiem, że ciężka zbroja i te sprawy, ale skoro już autorzy przewidzieli, że Gabriel to mistrz parkouru i skoku w dal, to chociaż mogli ten element dopracować na tyle, by jego akrobatyczne wygibasy były płynne. Wymownym milczeniem pominę fakt, że ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, by niektóre drzwi otwierać za pomocą sekwencji QTE, ale już niemożność przekręcenia dźwigni to jakaś kpina. Proszę sobie wyobrazić sytuację, gdzie w Zegarowej Wieży, scenerii typowo platformowej, dźwignia daje się przesunąć jedynie do połowy. Nie idzie dalej, choć wykonuję ten ruch w sposób, jaki gra sugerowała na samym początku: przytrzymać przycisk R2 na padzie i kręcić lewą gałką w odpowiednią sprawę. Gdzie tam. Okazuje się, że akurat W TYM miejscu trzeba jedynie delikatnie wdusić spust i go puścić. Zapewne sami programiści gry by na to nie wpadli...
Poziom zagadek nie jest wysoki. Większość da się logicznie rozwiązać w parę chwil i nie stanowią większego wyzwania dla szarych komórek. W zasadzie jedyne, przy czym spędziłem trochę czasu to ustawienie odpowiedniej daty w taki sposób, aby Słońce znalazło się w wyznaczonym punkcie. Reszta to zabawy z lustrami i światłem, labirynty i tego typu nie przeciążające zanadto głowy łamigłówki. Nic z czym wcześniej nie mieliście do czynienia.
Kopia bez oryginału
Castlevania: Lords of Shadow udanie powiela schematy z innych jej podobnych produkcji, dokładając od siebie zaledwie własne błędy w rozgrywce. Niestety, przepiękna oprawa nie rekompensuje jakości samej rozgrywki, której do wybitności daleko. Miałem cichą nadzieję, że tym razem Castlevanii w trójwymiarowym środowisku w końcu się powiedzie. Wszyscy jednak wiedzą czyją matką jest nadzieja.