Dawno nie grałem w tak dobrą platformówkę i tak dobrą grę w ogóle. Michel Ancel, główny projektant Rayman Origins, po raz kolejny potwierdził swoją wysoką formę.
Dawno nie grałem w tak dobrą platformówkę i tak dobrą grę w ogóle. Michel Ancel, główny projektant Rayman Origins, po raz kolejny potwierdził swoją wysoką formę.
Wszystko wskazywało na to, że Rayman nie doczeka się kolejnej pełnoprawnej części. Ubisoft postanowił jednak wydać w tym roku dwie produkcje – jedną z nich jest kolejny spin-off głównej serii Raving Rabbids: Alive and Kicking z Kórlikami w roli głównej, czyli imprezowa gra na Kinecta, a drugą Rayman Origins, staroszkolna platformówka 2D, będąca następną odsłoną kultowego cyklu. Brak trzeciego wymiaru to ogromna zaleta gry, gdyż budzi ona wspomnienia oraz sentyment, a jednocześnie spełnia dzisiejsze standardy i jest adresowana zarówno do fanów klasycznych przedstawicieli tego gatunku, jak pozostałych graczy, którzy szukają po prostu niezwykle grywalnego dzieła. Przez duże D.
Rozdroże Marzeń to fikcyjna kraina, w której toczy się akcja gry Rayman Origins. Została ona podzielona na kilka lokacji, a dostęp do nich odblokowujemy stopniowo. Gra jest niemal pozbawiona wątku fabularnego i skupia się na uwalnianiu kolejnych mieszkańców wirtualnego świata poprzez połączenie jego kolejnych fragmentów. Przechodzenie kolejnych poziomów, wypełnionych po brzegi pułapkami, nagradzane jest określoną liczbę uśmiechów, a dodatkowe buźki możemy zdobyć chociażby za zaliczenie poziomu w odpowiednim czasie lub odkrycie (i oczywiście przejście) bonusowego pomieszczenia. Niezbyt skomplikowane, prawda? Pozornie tak, ale nie da się ukryć, że Rayman Origins nie należy do łatwych tytułów. Z pewnością fani poprzedniczek oraz entuzjaści gier sprawdzających refleks i zręczność gracza będą nie tyle zadowoleni, co wniebowzięci.
Wielokrotnie w platformówkach czy też innych produkcjach zdarzało się, że wysoki poziom trudności nie tyle stanowił wyzwanie dla gracza, co był frustrujący (temat ten poruszył Lucas w swoim felietonie. Sztuczna inteligencja notorycznie oszukiwała, a punkty kontrolne umieszczono tak, byśmy – w razie porażki – musieli powtarzać ostatnich kilka(naście) minut. Rayman Origins jednak nie oszukuje – wręcz przeciwnie. Ubisoft z Michelem Ancelem stworzyli grę bardzo trudną, która powoduje, że często mamy ochotę rzucić padem o ścianę, ale w tym przypadku twórcy podeszli do sprawy w sposób uczciwy. Każdy poziom został podzielony na kilka mniejszych sekcji, a więc jeśli nasza postać zginie, cofniemy się o zaledwie kilkanaście sekund, góra minutę, a w najgorszym razie dwie. Niektórych może zaboleć fakt, że zrezygnowano z limitu żyć, ale taki już znak czasów.
Dyskusyjną kwestią jest czas rozgrywki. Nie da się bowiem wprost napisać: zarezerwuj sobie na XX godzin, by przejść Rayman Origins. Jeśli nie popełnimy żadnego błędu (co jest niemożliwe), to napisy końcowe powinniśmy ujrzeć po około sześciu godzinach zabawy. Sprawa jest jednak bardziej złożona, gdyż po zaliczeniu pierwszej serii lokacji (około trzy godziny gry) uzyskujemy dostęp do kolejnych, których przejście zajmuje jeszcze raz tyle, a następnie dowiadujemy się, że aby móc wziąć udział w finale, musimy zebrać jeszcze wyznaczoną liczbę wspomnianych już, różowych buziek, czyli powrócić do wcześniej ukończonych poziomów i uzyskać lepszy rezultat. W zależności od umiejętności gracza, wszystko można zamknąć w przeciągu dziesięciu, może dwunastu godzin, ale mniej wprawieni użytkownicy spędzą w świecie Raymana nawet dwa razy tyle.
Początkowe lokacje w Rayman Origins nie powinny sprawić nikomu kłopotów, choć nie brakuje w nich wielu niespodzianek. Ale zaledwie po kilkudziesięciu minutach zmagamy się z bardziej złożonymi pułapkami. Przeciwnicy, którzy przybierają rozmaite formy, spychają nas z platform, atakują ogniem, kolcami, pożerają żywcem, gdy wpadniemy do wody i tak dalej. Gdyby na tym zakończyć, rozgrywka w Raymanie Origins, byłaby prawdziwą sielanką. Naprawdę. Ale tak nie jest. Nasz bohater musi bowiem przesmyknąć między lodowymi bryłami wyposażonymi w kolce, omijać kolorowe węże, które nierzadko blokują dostęp do rozmaitych bonusów (na przykład dodatkowego życia), uważać na zapadające się mosty, a także korzystać z podmuchu wiatru, który poniesie go w różne miejsca. Nie zawsze działa on tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, i w najmniej odpowiednim momencie może okazać się, że zamiast lecieć, to spadamy z impetem, co zazwyczaj prowadzi do konieczności rozpoczęcia danego fragmentu od początku.
GramTV przedstawia:
Oprócz standardowych etapów, gdzie Rayman biega, skacze, walczy z przeciwnikami przy użyciu gołych pięści i nóg, dostępne są również poziomy, w których nasz bohater zasiada za sterami wielkiego komara i strzela do kolejnych wrogów a za pomocą dodatkowego narzędzia wsywa bomby i przeciwników, a następnie pluje nimi, przy okazji pozbywając się kilku innych intruzów. To ciekawa odskocznia od właściwej rozrywki.
Rayman Origins może pochwalić się ogromnym zróżnicowaniem poziomów – trafiamy tutaj do lokacji znajdujących się na ziemi, jak i pod wodą, w pomieszczeniach uprzykrzać nam życie będą rozmaite żywioły, takie jak ogień, woda oraz wiatr, a ponadto pobiegamy po pustyni, dżungli klawiszy (tak, takich wydających dźwięki) czy bębnach. A to tylko przykłady. Ponadto gdzieniegdzie spotkamy świetnie zaprojektowanych bossów, których pokonanie sprawia sporo trudności (zwłaszcza pod koniec gry), ale daje ogromną satysfakcję. Zwłaszcza dlatego, że każdego z nich trzeba podejść sposobem. Dlatego na początku dysponujemy jedynie podstawowym wachlarzem ruchów (skakanie, bieganie), ale później możemy również między innymi biegać po ścianach.
Znakiem czasów (oczywiście jak najbardziej pozytywnym) jest również to, że w Rayman Origins pojawił się tryb kooperacji (na kanapie) dla maksymalnie czterech użytkowników, którzy mogą wcielić się w jedną z wielu postaci (dostęp do kolejnych grywalnych bohaterów odblokowujemy poprzez zdobywanie coraz większej liczby różowych buziek). Grając w kilka osób wracamy do punktu kontrolnego tylko wtedy, kiedy wszyscy zginą. Gdy jeden z nas pozostanie przy życiu „ciągnie” za sobą pozostałych przybierających formę bańki mydlanej. Jeśli dolecą oni do żyjącego gracza, zostaną przez niego uzdrowieni uderzeniem. Zabawa we dwóch jest bardzo przyjemna niezależnie od tego, czy jesteśmy wprawieni w boju czy też nie. Ale we trójkę lub w czwórkę, by nie wprowadzać niepotrzebnego chaosu, trzeba się mocno wysilić, gdyż postacie często wpadają na siebie.
Oprawa audiowizualna Rayman Origins to istny majstersztyk. Wszystko (postacie, lokacje, znajdźki) wygląda po prostu fenomenalnie, jest niezwykle plastyczne i aż ma się ochotę tego dotknąć. Animacja ruchów Raymana prezentuje się świetnie – bohater skacze, odbija się od ścian, miażdży przeciwników, kopie ich, a dostęp do kolejnego pomieszczenia uzyskuje właśnie poprzez rozwalenie drzwi – czyni to z niesamowitą swobodą, aż miło popatrzeć. Ale grafika to pikuś w porównaniu do dźwięku. Tutaj Rayman Origins nie ma sobie równych. Soundtracku słucha się z ogromną przyjemnością, a dźwięki wydawane przez znajdźki (tak), można nucić bez końca nawet po skończeniu zabawy. Parę razy złapałem się na tym, że „zabiłem” swoją postać po to, by jeszcze raz przejść dany fragment i posłuchać odgłosów wydawanych przez latające buźki.
Rayman Origins jest, moim zdaniem, głównym pretendentem do nagrody w kategorii Gra Roku 2011. Fani platformówek nie powinni dalej czytać tej recenzji, tylko zamawiać już swój egzemplarz, a pozostali – cóż – jeśli docenią warstwę artystyczną tego dzieła i nie przerazi ich wciąż rosnący (a i tak wysoki) poziom trudności, również będą się świetnie bawić. Można zaryzykować stwierdzenie, że mamy do czynienia z czarnym koniem tegorocznej jesieni, bowiem mało kto spodziewał się, że Ubisoft i Michel Ancel zaserwują nam tak świetny tytuł. Co ciekawe, nie znalazł się on w pierwszej czterdziestce najlepiej sprzedających się gier w Wielkiej Brytanii. I pomyśleć, że początkowo miał być dystrybuowany sieciowo w formie epizodów. A tu proszę, doczekaliśmy się platformówki klasy AAA+.
W gram.pl od 2008 roku, w giereczkowie od 2002. Redaktor, recenzent. Podobno dużo gra w Soulsy, choć sam twierdzi, że to nieprawda. To znaczy gra, ale nie aż tak dużo.