Trening szarych komórek to rzecz przyjemna i pożyteczna. A Trine 2: Goblin Menace jest pod tym względem jak szorstki sierżant dla cherlawego szeregowca.
Zacząć wypada od jasnego określenia tego, z czym mamy do czynienia. Goblin Menace niewiele ma bowiem wspólnego z dzisiejszymi niewielkimi DLC - to słusznych kształtów dodatek, który pochłonie nas na kilka godzin. Nie jest może tak długi jak podstawowa wersja Trine 2, ale pięć poziomów i szósty, na którym toczy się już tylko finałowa walka, spokojnie wystarczą na 5-6 godzin zabawy. Oczywiście o ile chcemy bawić się na całego, a nie potraktować tego jak bieg sprinterski i gnać bez opamiętania do mety. Tak też się da (z wyjątkiem przystanków na wykoncypowanie, jak przedostać się do dalszej części planszy), ale rujnuje to całą przyjemność z rozgrywki. Ta tkwi bowiem w kombinowaniu.
Do tego Trine 2 (pierwsza część zresztą też) zdążyło nas już przyzwyczaić, a Goblin Menace świetnie ten schemat powiela. I nie jest to w żadnym wypadku zarzut, bo jak można za minus przyjmować obecność czegoś, co znakomicie się sprawdza? Ekipa Frozenbyte w wymyślaniu łamigłówek raz jeszcze zaskakuje pomysłowością - próżno szukać tu trywializmów, niekiedy podczas głowienia się można wręcz zarzucić twórcom zbytnie skomplikowanie sprawy, by ostatecznie okazało się, że rozwiązanie wcale nie było trudne. Tylko ta żaróweczka nad głową musi rozbłysnąć.
Fabularnie Trine 2: Goblin Menace rozpoczyna się niedługo po zakończeniu opowieści z podstawowej wersji gry. Nasi bohaterowie, a także cudownie ocalona i wyrwana z sideł złych mocy Margaret nie cieszą się długo spokojem. Wioskę rychło napada zgraja goblinów, którzy porywają swoją (nie)dawną królową. Amadeus, Zoya i Pontius nie zastanawiają się długo, organizując wyprawę ratunkową. Tytułowa artefakt, Trójnia, raz jeszcze łączy ich w jedno ciało, dzięki czemu można skorzystać z ich jakże różnych zdolności - każda postać przydaje się w określonej sytuacji. Wyprawa, jak już wspomniałem, nie jest tak długa jak w "dwójce", ale tych kilka całkowicie różnych pod względem stylistycznym poziomów na pewno warte jest wydania tych kilku euro.
Dodatek nie wywraca do góry nogami założeń poprzedniczek, ale nie taki był jego cel. Zresztą zmiany, na które zdecydowali się autorzy Goblin Menace, niekoniecznie idą w dobrym kierunku. Wiadomo, że Amadeus to spec od czarów, i to dzięki jego zdolnościom przesuwania różnych przedmiotów na odległość rozwiązujemy większość łamigłówek. Zoya przydaje się głównie w skakaniu po poziomach, zwłaszcza wtedy, gdy można zaczepić o coś jej długą linę. Pontius to zaś machina bojowa, ale także jedyny bohater będący w stanie rozkruszyć mury - dzięki ciśnięciu stalowym młotem. Tymczasem w Goblin Manace jeszcze zwiększono repertuar zdolności maga. Teraz radzi on sobie także w walce, będąc w stanie przemieszczać wrogów tak samo, jak przedmioty. Zaburza to nieco balans rozgrywki, który i tak był lekko skrzywiony ku Amadeusowi.
Na szczęście nie jest to jedyna nowa umiejętność wprowadzona przez Goblin Menace. Udanie na tym tle prezentuje się złodziejka, która zyskała zdolność zakradania się. Co ciekawe, predyspozycje wszystkich postaci można teraz wykorzystać w Trine 2 - dodatek oferuje nie tylko własną kampanię z nowym scenariuszem, poziomami i zagadkami, ale zachęca też do ponownego przejścia "podstawki". Nawet jeśli po Goblin Menace będziecie mieli dość skakania i wprawiania przedmiotów w ruch, możecie przecież do tego baśniowego świata wrócić kiedy indziej.
Jednym z największych atutów Trine 2 była przepiękna, kolorowa grafika. Dodatek pod tym względem nie odstaje ani na krok. Każdy z sześciu poziomów utrzymany jest w innej stylistyce: mamy wioskę, w której podgniła zieleń kontrastuje z żywymi barwami płomieni; mamy pustynię w różnych odcieniach żółci i z tajemniczymi pomieszczeniami, odwołującymi się do architektury Starożytnego Egiptu; mamy niezwykle oryginalne wnętrze potwora (aż czuć obślizgłość otaczających nas tkanek i narządów); mamy wreszcie i poziom zimowy, zdominowany przez całą gamę kolorów niebieskich, a także swoiste miasteczko w chmurach (nie sposób nie dostrzec pewnych podobieństw do Bioshock: Infinite, które zresztą jako jedno z nielicznych pod względem wrażeń artystycznych może się z Trine 2 równać). Wspaniale wygląda pierwszy plan, znakomicie prezentują się również tła, pełne monumentalnych pomników, piętrzących się budowli, wzniesień, wydm i skał. Jeżeli podstawowa wersja gry rozkochała Was swoją maestrią wizualizacji, Goblin Menace również nie powinno Wam sprawić zawodu.
Cieszyłem się na powrót do świata stworzonego przez Frozenbyte i ani przez chwilę nie żałowałem, że moja przygoda z Amadeusem, Zoyą i Pontiusem znów się rozpoczęła. Trine 2: Goblin Menace nie wnosi zbyt wielu nowości do rozgrywki, ale po co mieszać w formule, która wcześniej się sprawdziła? Fabuła nie jest w żaden sposób oryginalna, ale to tylko przykrywka do wyruszenia w kolejną podróż, pełną niebezpieczeństw, wyzwań i zagadek. Poszukiwanie ukrytych skarbów czy wymyślanie sposobów na odpalenie niedziałającej maszynerii dają więcej satysfakcji niż przejście samej gry. Tutaj małe zwycięstwo odnosimy na każdym kroku - z tego seria słynie i o to zadbał również dodatek.
Zauważalną zmianą jest wprowadzenie większej liczby silniejszych wrogów, od których nie można po prostu uciec, i na których trzeba znaleźć sposób. Mniej mamy też do czynienia z siłami natury (a szkoda, bo w Trine 2 wyglądało to rewelacyjnie!), więcej zaserwowano nam martwej natury. Rozgrywka jest przy tym na tyle zróżnicowana, że ani na chwilę nie pozwala popaść w rutynę czy monotonię. Można Goblin Menace oskarżyć o niewiele zmian, ale na te bardziej gruntowne przyjdzie czas w Trine 3, które - mam szczerą nadzieję - powstanie. Dodatek to więcej tego samego z kilkoma nowościami. Ze swojej roli wywiązuje się należycie, dlatego każdy fan serii powinien potraktować go jako zakup konieczny; tym bardziej, że ten wydatek do bankructwa nikogo nie doprowadzi.