Na tę grę zapewne czeka sporo z naszych czytelników, bo marka BioShock ma zasłużoną reputację. Było nam dane nieco pograć w BioShock Infinite i natychmiast, na gorąco, dzielimy się wrażeniami.
Dane mi było pograć w BioShock Infinite przez bite trzy godziny, więc sporo się dowiedziałem o grze, mechanice i świecie przedstawionym. Korzystaliśmy z wersji alfa, czyli dość starej (studio po prostu nie traciło ostatnio czasu na przygotowanie kolejnego stabilnego buildu), do tego graliśmy na deweloperskich egzemplarzach PlayStation 3, więc o możliwościach graficznych i optymalizacji nie dało się wyciągnąć wniosków. Siłą rzeczy muszę się skoncentrować na rozgrywce i fabule (oczywiście unikając spoilerów jak tylko się da).
Zacznijmy jednak od klimatu. Jednocześnie bardzo dobrze się wyczuwa tą specyficzną kreację świata, która jest właściwa dla marki BioShock, ale też nowa gra Irrational Games jest czymś bardzo odmiennym. Nic dziwnego, wszystko dzieje się wcześniej (w 1912 roku), do tego nie pod wodą, a w przestworzach... Podobieństwa wynikają z tego, że Ken Levine wykreował kolejną utopię, w której coś poszło bardzo źle. Ponownie ważną rolę odgrywają zdolności paranormalne, ale nie mają nic wspólnego z substancją ADAM. Owszem, do Kolumbii docieramy poprzez latarnię morska, tym razem jednak podróżujemy w górę. Co ważne, naszą wizytę zaczynamy w momencie, gdy latające miasto jest jeszcze pełne życia, a nie opuszczone, jak było to w przypadku Rapture. Wszystko jest podobne i inne zarazem, jak widać z powyższych przykładów.
Projektanci odpowiedzialni za wizualną stronę BioShock Infinite napracowali się, by wszystkiemu nadać sznyt właściwy epoce, jednocześnie dodając elementy fantastyczne, głównie zahaczające o estetykę steampunkową. Plakaty na ulicach, architektura, stroje - wszystko to nawiązuje do początku XX stulecia. Jednocześnie mamy mechanicznych żołnierzy, z twarzami odlanymi na podobieństwo Jerzego Waszyngtona, zbudowane głównie z zegarowych zębatek konie i tajemnicze "dopalacze", zwane wigorami. No i daleko posunięty nacjonalizm oraz zaawansowaną psychozę religijną. Te ostatnie elementy stopniowo są przed nami odkrywane i bardzo liczę na to, że w dalszym ciągu opowieści zagrają kluczową rolę.
Miasto Kolumbia było największym wydarzeniem Wystawy Światowej w Chicago, w 1893 roku. Siedem lat później ambitny projekt został sfinalizowany i Kolumbia wyruszyła w podroż, by pokazać światu potęgę USA. Po drodze dokonała krwawej masakry w Chinach, podczas powstania bokserów - jak widać, twórcy BioShock Infinite zgrabnie kotwiczą swą fikcję w historycznych wydarzeniach. USA potępiło to działanie (mimo, że było odwetem za śmierć amerykańskich obywateli), więc Zachary Hale Comstock, pomysłodawca latającego miasta i zarazem przywódca religijny, uważający się za proroka, ogłosił secesję. Od tej pory mieszkańcy Kolumbii utrzymywani są w przekonaniu, iż są jedynymi prawdziwymi amerykanami, spadkobiercami idei Ojców Założycieli. Oczywiście to biali amerykanie. Rozkwita także kult religijny, oparty luźno o założenia baptystów, w którym kluczową rolę gra oczywiście Ojciec Comstock. Co ciekawe, facet faktycznie ma zdolności profetyczne...
W tym podniebnym rasistowsko-sekciarskim cyrku ląduje nasz bohater, Booker DeWitt. Facet ma bogaty życiorys, jako kawalerzysta brał udział w masakrze nad Wounded Knee, pracował dla Agencji Pinkertona... a skończył jako prywatny detektyw i zadłużony hazardzista. Wszelkie swoje długi może teraz wymazać dzięki jednemu zadaniu: zabraniu pewnej dziewczyny, przebywającej gdzieś w latającym mieście, z którym dawno utracono kontakt. Kim jest ta niewiasta i dlaczego wszystko zdaje się wskazywać, że to jej dotyczy propaganda, mówiąca o "nasieniu proroka, które zasiądzie na tronie i zgładzi grzeszny świat w dole"? Tego dowiadujemy się w pierwszych godzinach spędzonych przy BioShock Infinite. Przypominam tak na marginesie: Ken Levine lubi mącić i zna się dobrze na zwrotach akcji.
GramTV przedstawia:
Booker DeWitt zna się na broni i walce, choć na początku nie musi z tej wiedzy korzystać, bo nikt w Kolumbii nie stara się go skrzywdzić. To czas na zwiedzanie części miasta i napawanie się klimatem. Warto z tego skorzystać, bo potem, gdy zrobi się gorąco (czasem bardzo dosłownie), turystyka spadnie na dalekie miejsce. Oczywiście, jak przystało na robotę , BioShock Infinite daje chwile wytchnienia pomiędzy sekwencjami akcji, ale warto się nacieszyć idyllą, nim rozpęta się piekło i mieszkańcy miasta podzielą się na frakcje. W relaksie pomagają płyty z muzyka, które zbieramy, wzbogacające kolekcję utworów do odsłuchania. Warto też kolekcjonować prywatne dzienniki głosowe, odkrywające kolejne tajemnice miasta.
Sama walka jest piekielnie dynamiczna, niezbyt podobna do tego, co pamiętacie z obu odsłon serii BioShock. Ataki z powietrza, wymiana ognia podczas gnania po podniebnych torowiskach, ciskanie we wrogów mocami oferowanymi przez różne Wigory... dzieje się dużo i szybko. Oczywiście pod warunkiem, że tak lubimy się bawić, bo mimo tego, iż nie jest to nigdzie reklamowane, w grze BioShock Infinite sprawnie zaimplementowano elementy skradanki. Ciche podejście do wroga i nabicie go na hak, służący do podróży po wspomnianych szynach, czy ominiecie nieprzyjaciół i szybka zmiana otoczenia - takie akcje są jak najbardziej możliwe (nie byłbym sobą, gdybym tego nie sprawdził).
Ogólnie różnorodność możliwości taktycznych bardzo mnie ucieszyła. Stopniowo zbieramy pewne dopalacze, z których możemy skonstruować zestaw odpowiadający naszemu stylowi gry. Bardzo spodobała mi się pierwsza tego typu zabawka, jaką znalazłem. Przeciwnicy atakowani wręcz (a nie ukrywam, że na padzie jakoś kusi mnie bezpośredni kontakt z wrogiem) stają dzięki niej w płomieniach. Miałem włączoną opcję gore, więc było na co popatrzeć... Jasne, można prowadzić regularną wymianę ognia, ale czy nie fajniej zebrać niemilców w grupie, oszołomić ich atakiem kruków i - korzystając z tego, że nie unikają - potraktować ich eksplodującą kulą ognia? Alternatywnie można przejąć kontrolę (zdalnie, dzięki kolejnej mocy) nad wieżyczką strzelniczą i pozwolić jej wykosić wraże siły.
Na uwagę zasługuje też mechanika związana z żywotnością postaci. W BioShock Infinite postanowiono bowiem pójść na kompromis pomiędzy dwoma szkołami związanymi z tym tematem. Jak wiadomo, szkoła falenicka mówi, że zdrówko powinno się regenerować, a szkoła otwocka stawia na odzyskiwanie go dzięki przedmiotom. Otóż nasze zdrowie odzyskujemy używając apteczek i jedząc rozmaite potrawy. Regeneruje się zaś tarcza kinetyczna, którą w pewnym momencie dostajemy w prezencie. Co jakiś czas znajdujemy dopalacze, które na stałe zwiększają jedną z trzech rzeczy: tarczę, poziom zdrowia, lub Sole, czyli tutejszą manę. Wyboru dokonujemy na własną odpowiedzialność i zgodnie z własnym stylem prowadzenia rozgrywki.
Zauważyłem, że koledzy z innych redakcji parli naprzód, chcąc zanurzyć się jak najgłębiej w fabułę. Ja eksperymentowałem i zwiedzałem, dzięki czemu wiem, że w rozmaitych zakątkach Kolumbii czekają na nas rozmaite poboczne wątki, skarby oraz mini-gry. Ponownie widać, że twórcy BioShock Infinite nie starają się narzucić graczom jedynie słusznej wizji zabawy, wszystko zależy od tego, jak my chcemy się bawić. Nie ukrywam, że tym podejściem mnie kupili, bo lubię zarówno akcję, jak i eksplorację, skradanie i czyste gore. Premiera pod koniec marca, czekam na nią jeszcze bardziej niecierpliwie niż dotąd...
O ile jedynka była genialna to do ukończenia dwójki musiałem już się zmuszać. Zabrakło tego efektu "wow" jaki towarzyszył nam przy pierwszym poznawaniu Rapture, dlatego cieszę się, że twórcy zdecydowali się przenieść grę do innego środowiska. Zapowiada się świetna produkcja.
Mam tak samo, choć ja dwójkę ledwo co zacząłem (bo okazała się takim zwyczajnym shooterem). Mam nadzieję, że Infinite będzie godnym następncą jedynki.Tak swoją drogą: to czy nasza Elizabeth nie zmieniła wdzianka? Poprzedni model miał zdecydowanie ładniejsze kształty ;)
Usunięty
Usunięty
13/02/2013 11:58
Jak dla mnie jedyna gra którą można łyknąć w ciemno i się nie przejechać.Żaden BioShock do tej pory nie zawiódł i myśle ze tym razem nie będzie inaczej.Kolejny wspaniały świat który mnie wchłonie bez reszty i grywalnoscia mam nadzieje dorówna poprzedniczkom.Początek wiosny w tym roku zapowiada się iście fenomenalnie:)
Ja bym nie równał Dead Space 3 z Aliens: Colonial Marines... ;P Ale jeszcze jest Tomb Rider, na którego czekam niecierpliwie. Czyli znowu marzec/kwiecień to będą naprawdę ciepłe miesiące dla graczy jak w zeszłym roku :)