Kiedyś zmienić się musi, to pewne. E-sport się rozwija, rośnie, krzepnie i być może przebije się na pierwszy plan i do głównego sportowego nurtu. Będzie obecny w mediach, tak jak teraz jest obecna piłka nożna, skoki narciarskie i snooker. Będzie miał swoich fanów w szalikach, będzie można też obstawiać wyniki spotkań ligowych u bukmacherów. E-sport znormalnieje i nikt już wtedy nie nazwie go e-sportem. Albo i nie. Na dwoje babka wróżyła, a na tej drodze jest sporo wybojów i przeszkód. Pierwsza dziura do ominięcia to...
Popularność
Niektóre gry e-sportowe są szalenie popularne, prawda? Biją rekordy, wszyscy w nie grają, mówi się o ich fenomenie i tak dalej. Dwie liczby. 659 milionów. I 32 miliony. To drugie to liczba osób, która każdego miesiąca gra w League of Legends, niekwestionowanego e-sportowego lidera popularności. Można powiedzieć, że ta wiodąca gra ma 32 miliony wielbicieli. A ta pierwsza liczba? To fani Manchester United*. Nie całej piłki nożnej, tylko ManUtd. Jest różnica skali, prawda? Owszem, to strasznie krzywdzące, takie porównywanie młodziutkiej dyscypliny, jaką jest League of Legends, do najbardziej popularnego sportu na świecie. To oczywiste, że miliardy miłośników piłki to więcej niż fani wszystkich gier e-sportowych razem wziętych. Pewnie nawet w Korei jest więcej tych, którzy wolą futbol od StarCrafta.
Więc może znajdźmy do porównania jakąś inną grę, też niszową, mało popularną, też nie pokazywaną w mediach, którą nikt się nie interesuje. Szachy mogą być? Raczej tak. Ile osób umie grać w szachy? 605 milionów, według danych szacunkowych*, trochę smutnych w sumie, jeśli zestawi się to z ilością fanów Manchester United. A ile osób gra na przykład w szachy za pośrednictwem Internetu? 285 milionów. Zarejestrowanych graczy, oficjalnie rywalizujących, jest 7.5 miliona. To są szachowi sportowcy - reszta to ewentualni kibice. Szachy biją na głowę cały sport elektroniczny same jedne. A mimo to nie dopuszczono ich na olimpiadę, bo są niszowe. I z jednego jeszcze powodu, który jest kolejnym wybojem na drodze e-sportu do szczęścia.
Hermetyczność
Problemem szachów jako sportu jest to, że widzowie muszą dysponować relatywnie rozległą wiedzą na temat samej gry, żeby się ekscytować przebiegiem spotkania. Mówiąc prościej - jeśli sami nie wymiatamy, to oglądanie meczu szachowego nas uśpi. I z e-sportem jest podobnie. To nie piłka kopana, którą można się umiarkowanie ekscytować nawet bez wiedzy o spalonych, karnych czy dogrywce, bo jest oczywista - ten pan ładnie kopnął piłkę, a tamten jej nie złapał, ale łamaga. To widać. W grach e-sportowych nie widać. Zwłaszcza w takich rozwiniętych jak StarCraft na przykład, gdzie po prostu trzeba samemu być graczem i to dość zaawansowanym, żeby zrozumieć co dzieje się w ciągu pierwszych dziesięciu minut meczu.
W innych przypadkach jest nieco lepiej, Counter-Strike na przykład jest w miarę przejrzysty... ale zasady ma niejasne. League of Legends i podobne też cierpią na tę przypadłość - widać, gdy ktoś kogoś zabija, ale dlaczego tak się dzieje i po co, to już tajemnica dla laika. Dopiero jeśli ktoś sam zacznie grać i to trochę więcej niż kilka godzin, zaczyna rozumieć i może stać się kibicem danej dyscypliny e-sportowej. To jest ściana. E-sport nigdy nie stanie się sportem, takim popularnym i powszechnym, jeśli kibiców nie będzie więcej niż graczy. I to dużo, dużo więcej niż graczy. Na razie się na to nie zanosi, bo nie ma gry, którą można by oglądać bez uprzedniej znajomości jej zasad i to z pierwszej ręki. To bardzo zły omen dla aspiracji e-sportu. Ale nie ten najgorszy, bo są jeszcze bardziej złowieszcze. Na przykład wielkim problemem jest...
Fragmentacja
Ile jest piłek nożnych? W zasadzie dwie, ta zwykła i halowa. No, może jeszcze uliczna. Ale liczy się tylko jedna. A ile jest gier MOBA, najgorętszej dyscypliny na e-sportowej scenie? Mnóstwo. I ich fani się aktywnie zwalczają na dodatek. StarCraft na szczęście jest jeden, ale już strzelanek aspirujących do sportowych laurów i tronu leciwego Counter-Strike jest dużo więcej. Tak samo z wyścigami i całą resztą mniej popularnych dyscyplin. Są rozbite, zdefragmentowane, w całkowitej rozsypce. To chaos. Każda firma, każdy producent ciągnie w swoją stronę.
Gracze nie mają z tym problemu, rozróżniają te wszystkie produkcje, ale czy widz, kibic z zewnątrz, który jest potrzebny e-sportowi do "awansu społecznego", też sobie z tym poradzi? Raczej nie. Gry to nie boks, gdzie nie przeszkadza nikomu, że jest podzielony na siedemdziesiąt różnych federacji, bo przecież chodzi o to, żeby goście prali się pięściami po twarzach. Kibic-laik zauważy różnice między League of Legends, DOTA 2, Smite i Heroes of Newerth, ale ich nie zrozumie. Którą dyscypliną ma się interesować? Gdzie ma kibicować? Przecież one wszystkie są takie same... ale każda jest inna. Niezły kociokwik... wyprodukowany w fabryce na dodatek.
Sztuczność
To też problem e-sportu - jego pochodzenie. Przyświecająca mu idea. Wszystkie popularne sporty na świecie narodziły się z chęci rywalizacji, z chęci zabawy, z dążenia do fizycznej doskonałości. Wzięły się z ludzkich marzeń, że tak poetycko się wyrażę. I dopiero potem, długo, długo później, zostały usystematyzowane, zorganizowane, oficjalnie uporządkowane. Najpierw było kopanie piłki do bramek, potem FIFA, UEFA i, tfu, PZPN. A w przypadku e-sportu? Jest odwrotnie. Każda jego dyscyplina najpierw była komercyjnym produktem, celowo stworzonym do zarabiania pieniędzy. To też ludzkie marzenia, ale tylko tych kilku beneficjentów wysokiej sprzedaży gier, a nie nasze.
Owszem, ani Counter-Strike, ani Starcraft nie były pomyślane jako e-sportowe dyscypliny w momencie gdy powstawały, ale to szczegół. Istotne jest to, że za każdą grą, którą się mamy ekscytować i której mamy kibicować, stoi firma, która na niej zarabia. Jasne, FIFA też zarabia na piłce, podobnie jak szefostwo Manchester United. Ale piłka ma ducha, ma ideę - miała ją zanim zaczęto ją komercjalizować i ma nadal, wcale nie słabą. A dyscypliny e-sportowe? Nie. Jak może mieć sportowego ducha takie League of Legends, gdzie Riot Games może pewnego dnia stwierdzić, że zamyka serwery i dosłownie zabija grę? E-sport musi iść w przeciwnym kierunku - od komercji do czystych marzeń i... próbuje, bardzo próbuje, ale wątpliwe, czy mu się uda. A może...
Co zrobić?
Przecież chcemy, żeby e-sport awansował, by stał się popularny, a to co sami uprawiamy, stało się powszechne. Są przeszkody, wielkie, prawie nie do przezwyciężenia. Ale czy się nie da? Wszystko się da. Jeśli ktoś był na turnieju IEM Katowice w Spodku, stał wśród tysięcy kibiców i czuł ten żar, to żadna ilość marudzenia i argumentów nie przekona go, że e-sport nie ma szans. Ma. Są w nim emocje, jest w nim coś prawdziwego i pięknego, choć został wyprodukowany. Tyle, że samo to nie wystarczy. Trzeba zrobić dużo, dużo więcej, żeby zgubić to segregacyjne "e" z nazwy. A co konkretnie?
Po pierwsze i najważniejsze, potrzebne są nowe gry sportowe. Prawdziwe gry sportowe, od podstaw zaprojektowane z tą myślą. Jeśli da się zrobić sztuczne serce, to i sztuczny sport może być źródłem emocji. Ale musi być dobry. Te, które są teraz, nie są. Dobrze się w nie gra, ale źle się je ogląda, jeśli nie jest się graczem. Nowa gra, czy nowe gry, muszą być tak zaprojektowane, by każdy rozumiał co się w nich dzieje i mógł się ekscytować wydarzeniami, nawet jeśli nie zgłębił tajników. Zwycięstwo musi być ewidentne, podstawy jasne jak słońce, bo jeśli nie będą, to już zawsze zostaniemy w niszy, w gettcie z innymi nam podobnymi.
Po drugie, musi zajść współpraca. To trudne, ale potrzebne. Nie może być dziesięciu różnych gier MOBA - trzeba się jakoś dogadać i zrobić jedną uberMOBA, popieraną przez wszystkie środowiska. Herezja, prawda? Kontrowersyjna jak diabli. I w zasadzie coś, co jest niemożliwe. Ale wydaje mi się, że to jedyna szansa, by się przebić - dopóki Czyngis-chan nie zjednoczył mongolskich plemion i nie podbił połowy świata, łupiły one tylko sąsiadów na małą skalę. W kupie, że tak się kolokwialnie wyrażę, siła. Zacznę wierzyć w świetlaną przyszłość e-sportu gdy Riot, Valve i Blizzard zamiast kłócić się w sądach, siądą razem i wspólnym projektem rzucą świat na kolana. Albo jeden z nich wykończy pozostałych, bo i w ten sposób można osiągnąć jedność, jak uczy nas historia...
Po trzecie wreszcie, potrzebny jest oddolny ruch. Nas, graczy, fanów growego sportu takiego jakim jest i takiego, jakim ma być. I to nie taki ruch jak teraz, gdy fani zamykają się w swoich enklawach, mówią swoim żargonem i cieszą się, że są elitą, bo to tylko pogłębia izolację. Trzeba wyjść na zewnątrz, trzeba popularyzować swoje ulubione gry i pomagać innym je zrozumieć. Trzeba namawiać do oglądania zawodowych lig, takich jak LCS w League of Legends, i tłumaczyć niejasności. I nie gardzić laikami, bo to oni są przyszłymi fanami. Trzeba o nich walczyć. I nie kręcić nosem, gdy walczy ktoś inny. Może się uda, jeśli się postaramy.
A postarać się trzeba. Bez tego e-sport może na zawsze pozostać niszą. Bardzo fajną niszą, całkiem pokaźną, z klimatem i świetną społecznością. Ale my chyba chcemy oglądać mecze Starcrafta, League of Legends i World of Tanks w telewizji oraz czytać o zawodnikach, turniejach i ligach w czołowych dziennikach, tygodnikach i portalach, prawda? Jeśli tak, to trzeba się wziąć do pracy. Ja się właśnie wziąłem, jak widać.
* według oficjalnych danych klubu z maja 2012 roku
** dane odnośnie szachów pochodzą z 2007 roku, z raportów Campaign for Chess in the Olympics