Na pierwszy rzut oka te różnice nie są wcale widoczne, bowiem ArmA III bardzo przypomina te zwykłe, głównonurtowe strzelanki. I nawet da się w nią próbować grać tak samo - takie próby nie skończą się dobrze, ale można je podejmować. W końcu mamy tutaj żołnierza takiego jak zawsze, przez którego oczy patrzymy na lufę karabinu i teren przed nami, gdzie czeka wróg. Kierujemy tym żołnierzem w sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, strzelamy też w zasadzie podobnie, trafiamy i zabijamy w sposób wystarczająco zbliżony do tego, który znamy z innych gier. Ale to tylko pozory, bowiem bardzo szybko okazuje się, że tu zabawa wygląda zupełnie inaczej.
Taka zaawansowana symulacja również wiele wymaga. W Battlefielda czy Call of Duty można grać z marszu. Nie ma żadnej bariery, nie ma progu wejścia, nie trzeba się niczego uczyć, wystarczy najechać celownikiem na wroga i kliknąć przycisk myszki. W ArmA III w ten sposób można się najwyżej pobawić w samouczki. Żeby przejść do właściwej części gry, czyli misji kooperacyjnych, trzeba czegoś więcej. Czego konkretnie? Odrobiny praktyki, opanowania innego niż zwykle interfejsu i nieco bardziej zaawansowanych zasad rządzących rozgrywką. I przede wszystkim ludzi, z którymi można będzie grać. Zwykłe strzelanki, nawet te wieloosobowe, to gry dla samotników. ArmA III zaś, to wycieczka z przewodnikiem w zasadzie wyłącznie dla grup zorganizowanych. Albo taką grupę znajdziemy, albo sami zbierzemy, ale musimy ją mieć - bez niej gramy nawet nie na pół gwizdka, ale na jedną setną. Czyli w ogóle nie gramy. To diametralna różnica, która dzieli serię ArmA od wszystkich innych gier wieloosobowych, także tych, w których ważną rolę odgrywają różnorakie klany czy gildie. W każdej z nich można się bawić samemu, a tutaj nie ma to naprawdę sensu. Dla wielu jest to największa trudność do pokonania. Gra ma spore wymagania techniczne, trzeba się także nauczyć w nią grać, ale przede wszystkim trzeba znaleźć ludzi, z którymi będziemy się mogli bawić. Na szczęście ci, którzy już grają, dobrze wiedzą jaki to problem - społeczność fanów ArmA to jedna z najbardziej przyjaznych i sympatycznych grup ludzi, jacy zrzeszają się wokół gier. Zupełnie nie przypomina pełnych pogardy i wrogości społeczności gier MOBA, takich jak League of Legends lub DOTA 2, czy też obojętnych i skłonnych do nieuprzejmości fanów sieciowych strzelanek. I nic dziwnego, skoro wymogiem jest umiejętność ścisłego współpracowania i działania na rzecz grupy, a nie swoją własną. To mocno ogranicza liczbę chętnych do zabawy w symulowanie wojny, ale też odsiewa tych, którzy robią piekło z innych gier sieciowych.
A na dodatek można się też kłócić, czy ArmA III jest tak naprawdę grą. Ma sporo cech, które na to wskazują, ale w zasadzie jest w takim samym stopniu grą, jak klocki LEGO są zabawką. Cała zabawa klockami polega na montowaniu z nich czegoś, co sobie wymyślimy. A cała zabawa z grami z serii ArmA polega na odtwarzaniu scenariuszy, które sami sobie napiszemy. To, co gra zawiera w sobie sama, to nic w porównaniu z tym, co dla siebie nawzajem tworzą gracze. To także podstawowa różnica pomiędzy tą grą a innymi. Nawet jeśli do tych ostatnich powstają jakieś modyfikacje, tworzone przez społeczność zapaleńców, to jest to margines. W ArmA marginesem są te scenariusze, które w grze zawarli jej twórcy. Cała reszta to niesamowicie rozbudowany edytor oraz ludzie, którzy z niego korzystają do tworzenia własnych misji, w które następnie grają z kolegami. ArmA jest pod tym względem trochę jak Minecraft - to, co dostajemy "w pudełku", to tak naprawdę tylko narzędzia, za pomocą których tworzymy coś własnego, a potem z dumą to przemierzamy. Tylko, że w Minecrafcie nikt do nas w tym czasie nie strzela, nie ma czołgów, śmigłowców i ostrzału artyleryjskiego.
ArmA III nie tylko tradycyjnie skupia się na możliwościach edytora, ale także próbuje ułatwić wszystkim dostęp do dzieł społeczności. Dzięki integracji ze Steam i jego warsztatem, instalowanie modów i ściąganie nowych scenariuszy nie będzie już wymagało mozolnego nurkowania po specjalistycznych fanowskich forach - ale nadal będzie to zupełnie inna bajka niż to, co czeka nas po odpaleniu jakiegoś Call of Duty. Bo ArmA III, mimo ewidentnych podobieństw, jest naprawdę całkiem inną grą. I nie tylko dlatego, że jest realistycznym symulatorem, ale też pod innymi, równie ważnymi, możne nawet ważniejszymi względami. Trzeba mieć je na uwadze, jeśli chce się zacząć swoją przygodę z tą serią właśnie od ArmA III. Bez zrozumienia czym tak naprawdę jest ta produkcja, jak bardzo inaczej się w nią gra i czego ona wymaga, można się nieoczekiwanie i przykro zderzyć z odmienną rzeczywistością. I niepotrzebnie rozczarować. To po prostu nie jest bardziej realistyczny Battlefield. To nie jest także Call of Duty z większą mapą. To jest ArmA, czyli gra jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa. Dla wyjątkowych graczy.
Tydzień z ArmA III jest wspólną akcją promocyjną firm cdp.pl i gram.pl.