Tydzień z ArmA III: Prawdziwa wojna

Sławek Serafin
2013/09/10 22:57
8
0

ArmA III to symulator współczesnego pola walki. Co to dokładnie oznacza? Czym gra różni się od innych strzelanek, które pokazują współczesne wojny, takich jak Battlefield i Call of Duty? Tak na dobrą sprawę to wszystkim.

Na pierwszy rzut oka te różnice nie są wcale widoczne, bowiem ArmA III bardzo przypomina te zwykłe, głównonurtowe strzelanki. I nawet da się w nią próbować grać tak samo - takie próby nie skończą się dobrze, ale można je podejmować. W końcu mamy tutaj żołnierza takiego jak zawsze, przez którego oczy patrzymy na lufę karabinu i teren przed nami, gdzie czeka wróg. Kierujemy tym żołnierzem w sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, strzelamy też w zasadzie podobnie, trafiamy i zabijamy w sposób wystarczająco zbliżony do tego, który znamy z innych gier. Ale to tylko pozory, bowiem bardzo szybko okazuje się, że tu zabawa wygląda zupełnie inaczej.

Tydzień z ArmA III: Prawdziwa wojna

Na przykład to całe bieganie, strzelanie i zabijanie. W grach takich jak Battlefield czy Call of Duty wróg generalnie sam nam się pcha pod celownik, zwłaszcza w kampaniach przeznaczonych dla pojedynczego gracza, gdzie mamy do czynienia z przeciwnikami sterowanymi przez sztuczną inteligencję. Wiadomo gdzie będą i co zrobią, bo owe kampanie są skonstruowane na zasadzie liniowego ciągu kolejnych scen walki, przez który to ciąg idziemy jak przez korytarz ograniczony ścianami. W ArmA III ścian nie ma w ogóle. Pod tym względem gra przypomina takie produkcje, jak Grand Theft Auto czy serię fabularną The Elder Scrolls. Tutaj, jak w Skyrimie, dostajemy jedną wielką mapę, którą możemy przemierzać na dowolne sposoby. Owszem, mamy przed sobą konkretne zadania do wykonania, prawdopodobnie także w określonej kolejności, ale nie ma to zbyt wiele wspólnego z liniowością znaną z innych gier. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że wróg także ma do dyspozycji całą mapę, liczącą sobie setki kilometrów kwadratowych. Nigdy nie wiadomo, gdzie go spotkamy. Może na nas czekać u celu, na pozycjach obronnych, ale możemy też w drodze do tegoż celu natknąć się niespodziewanie na jakiś patrol. Możemy także się z tym patrolem rozminąć, by później zaszedł nas z boku lub od tyłu, ściągnięty jako posiłki przez zaatakowanych towarzyszy. To zmienia całą koncepcję gry bardziej niż można by się spodziewać. Nie da się po prostu przeć do przodu, do celu, nie oglądając się na boki. Czujność, przeskakiwanie od osłony do osłony oraz ubezpieczanie i osłanianie się nawzajem to podstawa w każdej sytuacji, nawet gdy w polu widzenia nie rejestrujemy żadnego przeciwnika. Nigdy nie wiadomo, czy rzeczywiście go tam nie ma, czy też tylko go chwilowo nie widać.

To także konsekwencja wielkiej mapy i otwartej konstrukcji gry. Gdy ma się taki teren do dyspozycji, nie można już sztucznie ograniczać osiągów współczesnej broni palnej. W innych grach, takich jak Battlefield czy Call of Duty, karabiny mają wielokrotnie mniejszy zasięg skutecznego ognia niż w rzeczywistości. A w ArmA III nie. Tutaj najczęściej strzelamy do celów oddalonych o sto, dwieście, trzysta metrów. Celów, które najpierw trzeba wypatrzeć przez lornetkę i do których strzela się później prawie na ślepo, bo muszka zasłania je całe z tej odległości. Ich trafienie potwierdza się znów za pomocą lornetki, bo w ArmA III nie wyskoczy nam na środek ekranu żaden komunikat o zabiciu wroga w akompaniamencie wesołej melodyjki i trzech medali za heroizm oraz niesłychaną celność. Ale to nie jest problem - najgorsze jest to, że karabiny wroga też mają taki sam zasięg. Jeśli to on dostrzeże nas pierwszy i otworzy ogień, to możemy się tylko modlić o to by nie trafił, zanim nam się nie uda doczołgać do jakiejś osłony. Potem, jeśli jeszcze żyjemy, możemy spróbować ustalić, z którego kierunku ktoś do nas strzela. I wycofać się, bo w ArmA III gdy wróg ma taką przewagę, to nie bawimy się w wymianę ognia, tylko przegrupowujemy się i próbujemy go oskrzydlić. W innej grze zaszarżowalibyśmy na niego, przyjęli kilka kulek na klatę, odczekali za kamieniem aż wyzdrowiejemy, a potem wyskoczyli i wykosili wszystkich niczym Rambo. Tutaj może nas zabić już pierwsza kulka. A jeśli nie zabije, to i tak będziemy się powoli wykrwawiać - i lepiej, żeby któryś z kolegów miał opatrunki.

No właśnie, to kolejna przepaść, jaka dzieli ArmA III i inne strzelanki, w tym także te taktyczne, nastawione na realizm i wiarygodność. W tę grę gra się z kolegami. Och - ktoś powie - przecież w Battlefielda i Call of Duty też można grać ze znajomymi... Jasne, można, ale tam tryby kooperacyjne to mało istotna i słabo rozbudowana opcja, trzeciorzędna w stosunku do kampanii singlowej oraz rozgrywek wieloosobowych. A tutaj to one są na trzecim planie - na pierwszym pyszni się Kooperacja. Pisana wielką literą, bo tak odmienna od tej znanej z tamtych gier, jak piramidy są większe od zamków z piasku uklepanych łopatką na plaży. Czy daną misję wykonujemy we dwóch czy we dwudziestu, musimy zachowywać się zupełnie inaczej niż w grach, które znamy. Tu trzeba znać podstawy taktyki małych oddziałów, mieć opanowany konkretny żargon i ogólnie wczuwać się w żołnierkę. W Battlefieldzie i Call of Duty nie raportuje się celów podając odległość i azymut. Nie słucha się rozkazów oraz się ich nie wydaje. Nie trzyma się szyku, nie prowadzi się ognia zaporowego, nie oskrzydla się wroga. A tutaj? Cały czas. To, co dzieje się w ArmA III, to najbardziej realistyczne odtworzenie faktycznych działań małych oddziałów, jakie jest możliwe do osiągnięcia za pomocą gigaherców i pikseli. Wspaniale, prawda? Tak. I jednocześnie nie.

GramTV przedstawia:

Taka zaawansowana symulacja również wiele wymaga. W Battlefielda czy Call of Duty można grać z marszu. Nie ma żadnej bariery, nie ma progu wejścia, nie trzeba się niczego uczyć, wystarczy najechać celownikiem na wroga i kliknąć przycisk myszki. W ArmA III w ten sposób można się najwyżej pobawić w samouczki. Żeby przejść do właściwej części gry, czyli misji kooperacyjnych, trzeba czegoś więcej. Czego konkretnie? Odrobiny praktyki, opanowania innego niż zwykle interfejsu i nieco bardziej zaawansowanych zasad rządzących rozgrywką. I przede wszystkim ludzi, z którymi można będzie grać. Zwykłe strzelanki, nawet te wieloosobowe, to gry dla samotników. ArmA III zaś, to wycieczka z przewodnikiem w zasadzie wyłącznie dla grup zorganizowanych. Albo taką grupę znajdziemy, albo sami zbierzemy, ale musimy ją mieć - bez niej gramy nawet nie na pół gwizdka, ale na jedną setną. Czyli w ogóle nie gramy. To diametralna różnica, która dzieli serię ArmA od wszystkich innych gier wieloosobowych, także tych, w których ważną rolę odgrywają różnorakie klany czy gildie. W każdej z nich można się bawić samemu, a tutaj nie ma to naprawdę sensu. Dla wielu jest to największa trudność do pokonania. Gra ma spore wymagania techniczne, trzeba się także nauczyć w nią grać, ale przede wszystkim trzeba znaleźć ludzi, z którymi będziemy się mogli bawić. Na szczęście ci, którzy już grają, dobrze wiedzą jaki to problem - społeczność fanów ArmA to jedna z najbardziej przyjaznych i sympatycznych grup ludzi, jacy zrzeszają się wokół gier. Zupełnie nie przypomina pełnych pogardy i wrogości społeczności gier MOBA, takich jak League of Legends lub DOTA 2, czy też obojętnych i skłonnych do nieuprzejmości fanów sieciowych strzelanek. I nic dziwnego, skoro wymogiem jest umiejętność ścisłego współpracowania i działania na rzecz grupy, a nie swoją własną. To mocno ogranicza liczbę chętnych do zabawy w symulowanie wojny, ale też odsiewa tych, którzy robią piekło z innych gier sieciowych.

A na dodatek można się też kłócić, czy ArmA III jest tak naprawdę grą. Ma sporo cech, które na to wskazują, ale w zasadzie jest w takim samym stopniu grą, jak klocki LEGO są zabawką. Cała zabawa klockami polega na montowaniu z nich czegoś, co sobie wymyślimy. A cała zabawa z grami z serii ArmA polega na odtwarzaniu scenariuszy, które sami sobie napiszemy. To, co gra zawiera w sobie sama, to nic w porównaniu z tym, co dla siebie nawzajem tworzą gracze. To także podstawowa różnica pomiędzy tą grą a innymi. Nawet jeśli do tych ostatnich powstają jakieś modyfikacje, tworzone przez społeczność zapaleńców, to jest to margines. W ArmA marginesem są te scenariusze, które w grze zawarli jej twórcy. Cała reszta to niesamowicie rozbudowany edytor oraz ludzie, którzy z niego korzystają do tworzenia własnych misji, w które następnie grają z kolegami. ArmA jest pod tym względem trochę jak Minecraft - to, co dostajemy "w pudełku", to tak naprawdę tylko narzędzia, za pomocą których tworzymy coś własnego, a potem z dumą to przemierzamy. Tylko, że w Minecrafcie nikt do nas w tym czasie nie strzela, nie ma czołgów, śmigłowców i ostrzału artyleryjskiego.

ArmA III nie tylko tradycyjnie skupia się na możliwościach edytora, ale także próbuje ułatwić wszystkim dostęp do dzieł społeczności. Dzięki integracji ze Steam i jego warsztatem, instalowanie modów i ściąganie nowych scenariuszy nie będzie już wymagało mozolnego nurkowania po specjalistycznych fanowskich forach - ale nadal będzie to zupełnie inna bajka niż to, co czeka nas po odpaleniu jakiegoś Call of Duty. Bo ArmA III, mimo ewidentnych podobieństw, jest naprawdę całkiem inną grą. I nie tylko dlatego, że jest realistycznym symulatorem, ale też pod innymi, równie ważnymi, możne nawet ważniejszymi względami. Trzeba mieć je na uwadze, jeśli chce się zacząć swoją przygodę z tą serią właśnie od ArmA III. Bez zrozumienia czym tak naprawdę jest ta produkcja, jak bardzo inaczej się w nią gra i czego ona wymaga, można się nieoczekiwanie i przykro zderzyć z odmienną rzeczywistością. I niepotrzebnie rozczarować. To po prostu nie jest bardziej realistyczny Battlefield. To nie jest także Call of Duty z większą mapą. To jest ArmA, czyli gra jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa. Dla wyjątkowych graczy.

Tydzień z ArmA III jest wspólną akcją promocyjną firm cdp.pl i gram.pl.

Komentarze
8
KeyserSoze
Gramowicz
Autor
12/09/2013 06:57

> Tak czy siak jest dużo ekip grających w Armę, które są otwarte na nowych graczy ;)> Sławek, Twój kolega Shelton tworzy chyba najlepsze misje w całym światku, warto sprawdzić.Mówisz? To odnowię kontakt, bo ładnych kilka lat z nim nie gadałem :)

Sadhu
Gramowicz
11/09/2013 22:44

O kurcze, sorki za nielegalne ogłoszenie :PTak czy siak jest dużo ekip grających w Armę, które są otwarte na nowych graczy ;)Sławek, Twój kolega Shelton tworzy chyba najlepsze misje w całym światku, warto sprawdzić.

KeyserSoze
Gramowicz
Autor
11/09/2013 13:27

> Symulatorem coś jest albo nie jest. Nie możesz powiedzieć "No, biorąc pod uwagę Wipeouta,> to Ridge Racer jest symulatorem".to wszystko kwestia nazwy. ArmA symuluje to co symuluje dość kiepsko, ale nic nie symuluje tego lepiej od niej (poza VBS?), więc to właśnie ta gra jest symulacją najlepszą z możliwych. Więc jest symulatorem, dopóki ktoś nie zrobi czegoś, co symuluje bardziej :)




Trwa Wczytywanie