Ring Runner należy do bardzo wąsko reprezentowanego gatunku gier, które na pierwszy rzut oka wydają się być zupełnie czymś innym, niż są w rzeczywistości. I które, przy okazji, robią w pierwszej chwili dość niekorzystne wrażenie. Potem się to zmienia, tak samo jak nasze zrozumienie tego, czym tak naprawdę jest ta gra. A czym jest? Cóż, byłoby niesłuchanie wygodnie, gdyby tak łatwo było to zdefiniować i streścić w jednym zdaniu. Ale się nie da. Przyjmijmy więc wstępnie, że Ring Runner jest czymś wyjątkowym i przejdźmy do rozwijania tematu, co nam rzuci nieco światła na różne aspekty tej unikalności.
W momencie gdy zaczniemy się czuć w miarę pewnie i swojsko jeśli chodzi o mechanikę rozgrywki, Ring Runner zabija nam kolejnego ćwieka - otwiera się na cały wszechświat i jednocześnie daje nam pełny dostęp do naszego własnego krążownika, czyli bazy wypadowej z kilkoma hangarami, w których możemy trzymać własnoręcznie wyposażone myśliwce. System opracowywania sprzętu, zdobywania nowych kadłubów i sensownego rozmieszczania tego wszystkiego w odpowiednich miejscach jest równie mętny, jak podstawy rozgrywki na samym początku - i zrozumienie także przychodzi tu z czasem. Nauczymy się dobierać odpowiednie archetypy maszyn do danych misji, wymyślimy sobie własne zabójcze kombinacje uzbrojenia i wyposażenia, może nawet damy radę zapanować nad czasem i przestrzenią w odmętach naszego własnego umysłu. Krótko mówiąc, będziemy spędzać czas bardzo przyjemnie i pracowicie. Szkoda tylko, że sami.
Oryginalnie kampania singlowa Ring Runner pomyślana była raczej jako początek zabawy z grą. Zdobyte w niej kadłuby i sprzęt można wykorzystać w rozgrywkach sieciowych, czy to scenariuszach kooperacyjnych, czy też starciach z innymi graczami. I trzeba przyznać, że i tutaj autorzy się nie oszczędzali i lekką ręką zaserwowali wszystko, co tylko im do głowy przyszło, od deathmatchów przez różne rodzaje "hordy" aż do specjalnie zaprojektowanego trybu, który wprowadza do Ring Runnera zasady znane z gier MOBA, takich jak League of Legends czy DOTA 2. Na brak różnorodności narzekać nie wypada... ale graczy jest jak na lekarstwo, niestety. Głównie dlatego, że to wszystko, co Ring Runner oferuje w sieci, pomijając ujęcie zręcznościowej strzelanki z widokiem z góry, zrobił już ktoś inny wcześniej i lepiej. Cała oryginalność, kreatywność i wyjątkowość gry zostaje tak jakby przytłumiona przy przejściu z singla do multi, co jest dziwne i niestety niemiłe. Na szczęście nie ma obowiązku interesowania się rozgrywkami sieciowymi, ale też nie można się wyzbyć przekonania, że ta gra mogłaby być jeszcze bardziej jedyna w swoim rodzaju i jeszcze w tej kategorii lepsza, gdyby autorzy dali sobie spokój z tymi wieloosobowymi wycieczkami i skupili się na poszerzeniu, wydłużeniu oraz pogłębieniu i tak robiącego już naprawdę niezłe wrażenie singla. Szkoda, że tyle energii umknęło bezpowrotnie w przestrzeń. Ale z drugiej strony dobrze, że całkiem sporo jej uległo przekształceniu w bardzo atrakcyjną i miłą w obcowaniu materię.
Pod wieloma względami Ring Runner przypomina mi genialne, choć niezbyt szeroko znane Space Rangers, grę która wiele lat temu wzięła formułę otwartego kosmosu z Frontiera i przeniosła ją umiejętnie w dwa wymiary. Ring Runner jest bardziej zręcznościowy i dynamiczny tam gdzie Space Rangers było taktyczne, turowe i spokojne, ale pod pozostałymi względami jako żywo tamtego klasyka przypomina, a nawet przewyższa, zwłaszcza naprawdę dobrze nakreśloną fabułą. W pierwszej chwili ta gra mnie odrzuciła, nie zrozumiałem jej, gubiłem się w natłoku specyficznych dla niej rozwiązań. Jednak intrygujący humor scenariusza przytrzymał mnie przy niej na tyle długo, bym się w tym wszystkim odnalazł, a nawet poczuł swojsko i na miejscu. A potem już nie chciałem przestawać, bo z każdą kolejną godziną robiło się coraz lepiej i ciekawiej. Czy warto zatem? Tak, zdecydowanie warto, pod warunkiem jednak, że nie ulegniemy niekorzystnemu pierwszemu wrażeniu i nie damy się zwieść przez pozory - ta gra naprawdę oferuje o wiele więcej niż się na początku wydaje. O wiele, wiele więcej.