Dzisiejsze odcinanie klocków sponsorują obcisłe leginsy herosów i arcyłotrów stajni Marvela.
Dzisiejsze odcinanie klocków sponsorują obcisłe leginsy herosów i arcyłotrów stajni Marvela.
Jeśli graliście w którąś z zatrzęsienia poprzednich gier LEGO na chwytliwej licencji, to przy LEGO Marvel Super Heroes poczujecie się jak w domu. Pytanie brzmi: czy nie przeszkadza Wam patrzenie się od lat na te same cztery ściany? Przełożenie dorobku Marvela na klockowy język nie różni się bowiem znacznie od tego, co spotkało Gwiezdne wojny, sagę Tolkiena czy konkurencyjnych przebierańców DC. Z tym, że tegorocznej edycji najbliżej właśnie do tej ostatniej produkcji, bo oprócz dobrze znanych poziomów, które przemierzamy łącząc walkę z budowaniem z klocków oraz rozwiązywaniem banalnych łamigłówek, mamy tu także otwarty Nowy Jork do swobodnego zwiedzania. Największą - i w gruncie rzeczy jedyną nowością - jest wprowadzenie na pole walki dużych figurek jak Hulk czy Abomination, które dzięki brutalnej sile potrafią nieźle namieszać w krajobrazie.
Klockowy Nowy Jork to ciekawe architektonicznie miejsce, gdyż łączy w sobie prawdziwe atrakcje Manhattanu z lokacjami znanymi z kart komiksów czy filmowych kadrów. Na porządku dziennym jest tu zatem sytuacja, w której Spider-Man (czy dowolna z ponad - uwaga - SETKI postaci) zaczyna podróż na dachu Stark Tower, by przefrunąć przez Times Square, zahaczyć o budynek Chryslera, przeskoczyć na dach siedziby Fantastycznej Czwórki, pomachać do Statuy Wolności, a przygodę zakończyć teleportując się na podniebny lotniskowiec S.H.I.E.L.D (ten pełni funkcję skondensowanego huba oraz świetnego punktu do skoków na główkę). Jeśli jednak nie w głowie komuś takie harce, to nie ma problemu, by wskoczyć za kółko samochodu i podziwiać miasto zza kierownicy. Wróć, jest pewien problem: koszmarny model jazdy. Nie podejrzewam jednak, by nadzwyczaj komuś zawadzał, bo kto wsiądzie do klockowego auta, gdy ma do dyspozycji na przykład zbroję Iron Mana?
Miasto jest zatem kuszące, ale szybko wychodzi na jaw, że poza wycieczkami nie ma w nim zbyt wiele do roboty. Pełno tu co prawda pobocznych zadań, lecz te niestety ograniczają się w większości do zwykłych wyścigów (niezbyt przyjemnych za sprawą sterowania, ale o tym za chwilę) lub bycia chłopcem na posyłki. Od czasu do czasu metropolia zostaje wciśnięta do trybu fabularnego, lecz tu także nie wykorzystano jej potencjału - chodzi po prostu o dotarcie do pewnego jej punktu. Standardowo dla gier z LEGO poupychano w Nowym Jorku od groma znajdziek, ale dla mnie to za mało, bym chciał osiedlić się w nim na dłużej. Po początkowym zachwycie i paru rundkach ulubionym herosem po Manhattanie wróciłem do misji fabularnych.
Te też nie są pozbawione swoich bolączek. Są wyraźnie dłuższe niż dotychczas, ale wciąż opierają się na tych samych kilku schematach, które towarzyszą serii od jej początku. Dalej skutecznie zachęcają do kombinowania i wykorzystywania zdolności poszczególnych postaci (choć towarzyszące temu opisy często wprowadzają w błąd: gra tłumaczy na przykład, że za uchwyt może pociągnąć tylko ludek "wypuszczający sieć", gdy tak naprawdę może zrobić to łukiem także Hawkeye), dalej procentuje lizanie ścian, dalej nie możemy zginąć. Ale właśnie: "dalej". To kolejny raz ta sama, sprawdzona, lecz oklepana formuła. Każdy z piętnastu poziomów (10-12 godzin zabawy) wieńczy potyczka z bossem. Niestety, czternaście z nich przebiega wedle tego samego schematu. Dopiero ostatnia próbuje czegoś nowego. Monotonia czai się tu za każdym rogiem.
Po skończeniu kampanii czeka na gracza jeszcze dziesięć króciutkich misji z narracją Deadpoola. To dalej ta sama wyszczekana antyteza bohatera, więc chyba nie muszę tłumaczyć, czemu warto je rozegrać, prawda? A potem zostaje do przeczesania Manhattan. Wyżej tłumaczyłem, czemu nie jest to perspektywa szczególnie porywająca, lecz fani szperania po kątach i osobnicy nie znudzeni jeszcze serią będą mieli pełne ręce roboty przez kilkadziesiąt godzin.
Z ubolewaniem donoszę, że gra straciła dwa ze swoich największych atutów. Przeżywanie na nowo dobrze znanych historii z Gwiezdnych wojen czy Władcy Pierścieni miało swój urok, lecz - co ważniejsze - to były po prostu dobre historie. Tutaj mamy skleconą naprędce opowiastkę, której jedynym celem jest wplecenie jak największej ilości postaci oraz przegonienie gracza po znanych lokacjach. Zabrakło też tego ciepłego, rysującego na twarzy kształt banana, slapstickowego humoru. LEGO Marvel Super Heroes próbuje rozbawić gracza, jednak większość gagów sprowadza do nabijania z etosu herosów z dopiskiem super. Moja (być może odosobniona) opinia mówi, że seria LEGO (tu wstaw licencję) straciła swój czar wraz z wprowadzeniem aktorów do budek nagraniowych.
Niemniej LEGO Marvel Super Heroes dalej potrafi bawić, tak jak bawiły poprzednie części cyklu. Ba, może bawić nawet lepiej, o ile jest się fanem twórczości Marvela.
To prawdopodobnie najokazalszy hołd jak złożono wydawnictwu w grach wideo. Wspomniałem już, że postaci jest ponad sto. Nie pominięto chyba nikogo. Na występ załapał się nawet bohater jednego z największych filmowych niewypałów Marvela (w dzieciństwie ubóstwiałem ten film), zapomniany w dziejowej zawierusze Kaczor Howard czy tak nieznane szerzej osobistości jak H.E.R.B.I.E lub M.O.D.O.K. Jako umiarkowany fan tego multiwersum, przyznam się bez bicia, że tych dwóch ostatnich przed zagraniem nie znałem. Na każdym kroku poupychano też mrugnięcia okiem do filmów, komiksów i wszystkiego co ze Stanem Lee (ten czeka zresztą na wybawienie na każdym poziomie) oraz resztą kultowej marki związane. I nie tylko. To także kopalnia odniesień do innych dzieł popkultury. Fanów pewnego Doktora ucieszy na pewno widok przelatującej przez Bifrost niebieskiej budki telefonicznej.
Sympatyczną (mimo wszystko) zabawę i chłonięcie miłości do Marvela uprzykrzają kwestie techniczne. LEGO Marvel Super Heroes kuleje na kilku frontach. Pierwszy to niechlujstwo twórców lub piętno goniących terminów. Gra drastycznie gubi klatki animacji, zapętla dźwięki, blokuje postacie w dziwnych miejscach czy po prostu wywala błędy zmuszające do wczytania punktu kontrolnego. Tych nigdy nie dzieli zbyt wiele, a zabawa nie jest wymagająca, zatem nie jest to szczególnie bolesne, lecz nic nie usprawiedliwia takich wpadek.
Jeszcze mocniej w zabawie przeszkadzają kamera i sterowanie. Ta pierwsza ustawiona jest pod dziwnymi kątami, a w misjach fabularnych mamy nad nią minimalną kontrolę (przy zwiedzaniu miasta nie ma tego problemu). Ogranicza to znacznie pole widzenia, sporych części mapy zwyczajnie nie widać, a gdy "operator" ustawi się za szybą bądź ścianą błądzimy jak dziecko we mgle. Niedopracowane sterowanie to z kolei działanie z premedytacją ze strony Traveller's Tales. Większość komend poupychano pod czterema przyciskami, podczas gdy niemal cały grzbiet pada pozostaje nietknięty. Często-gęsto niechcący uruchamiamy nie tę zdolność, której akurat potrzebujemy. Niepotrzebnie skomplikowano także kontrolę nad latającymi herosami, a sytuacje gdy przełączenie się między postaciami zadziało tak jak należy mogę policzyć na palcach dwóch rąk.
Dziwi także brak sieciowego trybu kooperacji. Gra jest do tego stworzona, jednak wciąż jedyna opcja to wciąż zebranie kolegów/koleżanek na jednej kanapie. To przechodziło przy pierwszych kilku grach z serii, ale mamy już końcówkę roku 2013.
Nie ma przemiany jak u Bruce'a Bannera, nie ma trzęsienia ziemi niczym po uderzeniu młotem Thora, jest za to kryzys wieku średniego jak u Tony'ego Starka. LEGO Marvel Super Heroes bierze sprawdzoną, wypracowaną formułę klockowych gier, powiela ją raz jeszcze i z taśmociągu zjeżdża kolejna gra. Sprawdzona i wypracowana jak jej formuła, ale wyraźnie trącąca już myszką i brakiem pomysłów.
Najwięksi fani Marvela mogą dodać do oceny jedno oczko