Jaka jest definicja szaleństwa? Szaleństwo to powtarzanie tych samych czynności z nadzieją na inny efekt, tak? Jeśli rzeczywiście to jest szaleństwo, to ktoś w niemieckim studio Daedalic Entertainment z pewnością ma odrobinę nie po kolei w głowie. A dokładniej jest to ktoś odpowiedzialny za scenariusz, fabułę i kreację bohaterów w grze, a właściwie we wszystkich trzech grach z serii Deponia. Ale dlaczego? Oczywiście, przez Rufusa.
Słabiej w stosunku do poprzednich gier wypadają też żarty, co stwierdzam z dużym smutkiem. To był mocny punkt serii - jej wszechobecny humor może czasem był trochę męczący jeśli wiązał się z Rufusem, może nad poziomy nie wylatywał, ale był lekki, przyjemny i relaksujący. W Goodbye Deponia jednak momentami szoruje po dnie, sięgając po autentycznie niekomfortowe, chamskie żarty bazujące na rasistowskich lub seksistowskich stereotypach. Nie robi tego na szczęście często i zdecydowana większość żartów trzyma dobry poziom, a niektóre sceny potrafią rozbawić do łez. Więcej jest też tutaj nawiązań popkulturowych niż w poprzednich grach, które rzadko uciekały się do tego rodzaju humoru - tym razem Deponia częściej mruga do nas okiem, czasem w bardzo zaskakujący sposób (fani Team America powinni zwrócić uwagę na przemowę Rufusa do armii Organon, bo to bardzo elegancki hołd dla pewnego strasznie wulgarnego apelu z finału filmu). Goodbye Deponia rozśmiesza więc równie dobrze jak poprzedniczki i jest jedną z najzabawniejszych przygodówek ostatnich lat... jeśli nie brać pod uwagę tych kilku momentów autentycznego zażenowania, gdy poziom żartów nagle leci w dół na łeb na szyję.
Ponownie też twórcy mają problemy z utrzymaniem tempa. To już chyba taka tradycja w tej trylogii i Goodbye Deponia ją podtrzymuje - po niezłym i dynamicznym zawiązaniu akcji trafiamy do przeciągniętej, rozgrywającej się w ślimaczym tempie środkowej części gry, która przyspiesza dopiero w finale, gdzie łamigłówki są prostsze a wydarzenia następują po sobie tak błyskawicznie, że w kilku miejscach sami autorzy widocznie nie nadążyli za narzuconym przez siebie tempem i musieli w mało zgrabny sposób iść na skróty domykając w ostatniej chwili niektóre wątki. Rozwlekła środkowa część gry i gnający na złamanie karku finał mocno ze sobą kontrastują - można było jednak trochę bardziej zróżnicować dynamikę rozgrywki. Dobrze, że przynajmniej postarano się tym razem o większą ilość różnych lokacji - Goodbye Deponia jest większa od swoich poprzedniczek, dłuższa i odwiedzamy w niej o wiele więcej różnych ciekawych i przede wszystkim inaczej wyglądających miejsc, co pozwala zwalczyć monotonię nawet w niespiesznej rozgrywce w środkowej części gry.
Podsumowując więc - jaka jest Goodbye Deponia? Na pewno jest... ostatnia, z czego się bardzo cieszę, bo naprawdę mam już serdecznie dość Rufusa. Jest też solidnym, choć nie pozbawionym wad zamknięciem dobrej serii gier. Nie była ona idealna, ale zapadła w pamięć i zapisze się w historii gier przygodowych jako jedna z tych lepszych. Goodbye Deponia pokazuje, że Niemcy z Daedalic Entertainment mają mnóstwo talentu, zapału i miłości do gier przygodowych i... jednego czy dwóch kiepskich scenarzystów, którzy są jak te łyżki dziegciu w beczce miodu. Po Goodbye Deponia z optymizmem czekam na kolejne produkcje tego studia, jeśli tylko pacjent, który wymyślił Rufusa zostanie zwolniony lub też oddelegowany do sprzątania toalet, czy też gdziekolwiek indziej, byle dalej od scenariusza nowej gry.
Dla fanów serii Goodbye Deponia to pozycja obowiązkowa. Dla miłośników przygodówek z dużą dawką humoru i zakręconymi łamigłowkami również, choć sugerowałbym jednak rozpocząć od pierwszej gry, by prześledzić cała historię od początku - zaczynanie przygody z jakąkolwiek trylogią od trzeciej części nigdy nie jest dobrym pomysłem.