Tak się powinno robić dobre spin-offy.
Tak się powinno robić dobre spin-offy.
Recenzowana gra jest owocem współpracy Nintendo i Koei Tecmo, przy czym kwestie developerskie wziął na swoje barki wydawca serii Dynasty Warriors, z którą nota bene Hyrule Warriors ma najwięcej wspólnego. Oznacza to, że Koei Tecmo oddelegowało swój zespół Omega Force, specjalizujący się w tego typu slasherach, do pracy nad licencją Nintendo. Swoje trzy grosze dorzucił Team Ninja (Dead or Alive, Ninja Gaiden), a wysiłki twórców były obserwowane przez Eijiego Aonumę - reżysera i producenta związanego z serią The Legend of Zelda.
Przy jednym projekcie zebrała się więc całkiem pokaźna grupa uznanych twórców, którzy mieli połączyć najlepsze cechy Dynasty Warriors z kultową marką Nintendo. Zadanie nie było łatwe i wiązało się z potencjalną falą krytyki ze strony wybrednych fanów Zeldy i Linka. Hyrule Warriors, podobnie jak wspomniany slasher z Raidenem ze świata Metal Gear Solid, pokazało jednak, że radykalne odejście od schematu przyjętego w głównej serii nie musi się wiązać z pluciem na świętości i przekreślaniem tego, co przysporzyło Zeldzie ogromną rzeszę fanów. Postawmy sprawę jasno - Hyrule Warriors klimatem i charakterem rozgrywki ma niewiele wspólnego z klasycznymi przygodami Linka, ale pod żadnym pozorem nie należy tego traktować jako wady. Taki był bowiem plan twórców, który został konsekwentnie zrealizowany.
Pierwszy kontakt z Hyrule Warriors może być szokiem dla fanów Zeldy, a jednocześnie serdecznym powitaniem graczy, którzy nadążają za seriami Dynasty Warriors, Warriors Orochi czy Samurai Warriors. Oznacza to, że Link w ciągu kwadransa szlachtuje więcej przeciwników niż przez x godzin spędzonych w tradycyjnej grze The Legend of Zelda. Dla koneserów twórczości Omega Force to chleb powszedni. Fani bohatera w zielonym kubraku mogą początkowo (albo i przez całą grę - zależy od poziomu tolerancji) czuć dyskomfort, ale na szczęście nie są rzuceni na pastwę innego developera, który zaskakuje swoim podejściem do ich ulubionych realiów.
Hyrule Warriors podkreśla na każdym kroku, że jest grą należącą do uniwersum zrodzonego w epoce NES-a. I chociaż fabuła nie wpisuje się w oficjalną linię czasu serii The Legend of Zelda, to zaprezentowana opowiastka pod wieloma względami odnosi się wprost do tego, z czym fani serii mają do czynienia na co dzień. Dzielny Link, znikająca Zelda, Hyrule, Triforce, Ganondorf, Darunia, Księżniczka Ruto, Fi, Agitha, Midna - brzmi znajomo? Scenarzysta wrzucił do jednego wora mnóstwo znanych motywów i postaci, robiąc ukłon w stronę materiału źródłowego i jego odbiorców. Nie zabrakło również rozbijania dzbanków, zbierania Rupees, serduszek oznaczających pasek życia bohatera etc.
Innym kluczowym motywem przeniesionym z "normalnej" Zeldy do Hyrule Warriors jest pozyskiwanie nowych umiejętności lub ekwipunku, które przychodzą z pomocą w dostaniu się do wcześniej niedostępnych miejsc na mapie. Pierwsze z brzegu bomby zdobywane w pierwszym etapie pozwalają wysadzić kamulce zagradzające drogę, a przy okazji są wyjątkowo pomocne w pokonaniu bossa na końcu etapu. Taki schemat powtarza się tutaj wielokrotnie i warto o nim pamiętać, gdyby jakimś cudem udało się gdzieś utknąć na dłużej.
Mimo tych widocznych smaczków i fabuły związanej z realiami The Legend of Zelda, pod względem rozgrywki Hyrule Warriors nie próbuje udawać swojej tożsamości związanej z gatunkiem musou. Czyli gier, w których bierzemy udział w bitwach z tysiącami odradzających się przeciwników, przez co licznik KO bardzo rzadko pokazuje trzycyfrowy wynik na końcu etapu. Tego typu beat'em upy/slashery w kwestii NPC-ów idą na ilość, a nie jakość, więc nie należy się spodziewać wyszukanego AI i dużego wyzwania ze strony szeregowych żołnierzy. Większość z nich pada po 1-2 ciosach, ale obok nich występują oczywiście mocniejsze jednostki z paskiem życia i specjalnymi atakami. Nie zapominając o jeszcze mocniejszych midbossach i szefach na końcu etapu, którzy wymagają od gracza odszukania słabego punktu i zazwyczaj użycia nowo zdobytego ekwipunku.
Istnieje ryzyko, że dla nowicjusza musou pierwsza wizyta na polu bitwy w Hyrule Warriors bardzo szybko zakończy się przecieraniem oczu ze zdziwienia i drapaniem się w głowę, w której rodzi się podstawowe pytanie: "ale o co chodzi?". Nie każdy bowiem zdaje sobie sprawę, że w tego typu grach nie chodzi wyłącznie o klepanie dwóch przycisków odpowiadających za podstawowe ciosy i przedzieranie się przez praktycznie niekończące się hordy przeciwników. Oprócz angażowania się w walkę kluczem do sukcesu jest obserwowanie dwóch miejsc na ekranie: mapy w prawym górnym rogu oraz okienek z komunikatami, które wyskakują u dołu. Zmieniające się ikonki na mapie informują Linka (czy inną grywalną postać, bo jest ich więcej) o ataku na daną strefę, pojawieniu się bossa itp. Krótko mówiąc, jeżeli coś wyraźnie miga w danym fragmencie, to najpewniej trzeba się tam czym prędzej udać. Okienka z kwestiami wypowiadanymi przez kluczowe postacie służą zaś za podpowiedź, co należy dalej zrobić. Pomóc komuś w tarapatach, przejąć daną strefę, rozwalić to i owo.
Problem z przesyłem informacji jest taki, że w ferworze walki bardzo trudno jest się połapać w tym, kto i co do nas mówi. Niezauważenie kluczowej dla dalszego rozwoju wydarzeń kwestii staje się więc częstą bolączką, która przekłada się na długotrwałe bieganie po mapie i bezcelowe przetrzebianie wrażej armii, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "co dalej?". Innymi słowy, bez uważnego czytania mapy i poleceń ani rusz.
Kiedy jednak wiadomo co i kiedy należy zrobić (szczególnie przy n-tym podejściu do odblokowanego etapu w trybie free battle), Hyrule Warriors sprawia dużo frajdy w stylu musou. Początkowe klepanie jednej kombinacji ciosów i odpalanie specjala jest z czasem zastępowane nowymi kombosami, które odblokowują się w sklepiku. Używana postać zdobywa poziomy doświadczenia, może używać potężniejszych broni i tworzyć przedmioty. Pod warunkiem, że z zabitych stworków lub rozbitych dzbanków wypadnie odpowiednia ilość niezbędnych surowców. Hyrule Warriors robi tym samym ukłon w stronę gatunku RPG, i chociaż nie znajdziemy tu długiej listy rozwijanych statystyk i rozbudowanych drzewek umiejętności, to trudno cokolwiek zarzucić tutejszemu systemowi rozwoju. Jest odpowiedni do okazji.
Oprócz podstawowego trybu przygody, w którym odblokowujemy nowe postacie i mnóstwo innych elementów, na śmiałków czeka tryb wyzwań, możliwość wracania do wcześniej odblokowanych bitew i szukania tam specjalnych przedmiotów (niektóre są bardzo dobrze ukryte). Jest również lokalny tryb kooperacji dla dwóch graczy, przy czym jeden dzierży zestaw wiilot + grucha lub Pro Controller i wpatruje się w ekran telewizora, zaś drugi musi obserwować swojego bohatera na wyświetlaczu GamePada. Nie jest to na szczęście wielkim wyrzeczeniem, ponieważ całość prezentuje się tam bardzo dobrze. Akcja jest czytelna i płynna, nawet gdy wokół bohatera gromadzi się kilkudziesięciu statystów.
Nie jestem fanem The Legend of Zelda, więc do Hyrule Warriors nie musiałem podchodzić z jakimkolwiek dystansem i obawą, że Koei Tecmo zbezcześciło moją świętość. Mało tego, jako umiarkowany miłośnik musou od czasu Dynasty Warriors na PlayStation 2 cieszyłem się na spotkanie z Zeldowym spin-offem. Licząc, że wciągnie mnie bardziej niż klasyczne odsłony serii. I wciągnął. Co prawda nie narodziło się między nami wielkie uczucie, ale traktuję Hyrule Warriors jako miłą odskocznię i okazję do wyrąbania kilkuset wrogów w ciągu kilku minut. Któż z nas tego nie lubi od czasu do czasu?
Jak wspomniałem na początku, Hyrule Warriors jest w moim przekonaniu Zeldowym odpowiednikiem Metal Gear Rising: Revengeance. Grą odbiegającą od materiału źródłowego, ale stworzoną w stylu charakterystycznym dla danego studia. Fani Zeldy, którzy nie boją się eksperymentów i kalania "świętości", po prostu muszą sięgnąć po Hyrule Warriors. Moc odniesień do ich ukochanej serii powinna im wynagrodzić masowe mordowanie mobów. Z drugiej strony kto wie, czy po takiej przygodzie nie zapragną bliżej zapoznać się z gatunkiem musou. Bardzo niszowym i w gruncie rzeczy hermetycznym, ale przy odrobinie samozaparcia dającym wiele radości z uczestniczenia w bitwach na dużą skalę.
Osoby pragnące zabić trochę czasu (i nie tylko) w oczekiwaniu na pełnoprawną Zeldę, która ma się pojawić w przyszłym roku, zdecydowanie powinny zwrócić uwagę na Hyrule Warriors. Szczególnie, gdy darzą ciepłym uczuciem przynajmniej jedną z serii, na której ten spin-off został zbudowany.