Wracamy do wirtualnego Chicago. Tym razem jednak naszym przewodnikiem zostaje Raymond, a wycieczka jest ciekawsza.
Wracamy do wirtualnego Chicago. Tym razem jednak naszym przewodnikiem zostaje Raymond, a wycieczka jest ciekawsza.
Nie lubiłem Aidena Pearce'a. Główny bohater Watch Dogs to postać, z którą trudno się było utożsamiać. Choć fabuła kreowała go na działającego na granicy prawa wybawiciela i obrońcy, to jego czyny mocno temu przeczyły. Narażanie swojej rodziny czy makiaweliczne dążenie po trupach do celu to nie są zachowania wzbudzające ciepłe emocje. Nie lubiłem go też dlatego, że od niego wywodziły się problemy produkcji Ubisoftu. Przez niego miałem poczucie rozdwojenia świata na dwa niespójne ze sobą fragmenty - na ten chcący skomentować problemy związane z wszechobecną cyfrową inwigilacją i historię tylko udającą, że o tym opowiada.
A jednak poszczególne elementy Watch Dogs były na tyle ciekawie zaprojektowane, na tyle wciągające, że po odcięciu się od głównego wątku fabularnego zabawa w wirtualnym Chicago sprawiała niesamowicie wiele frajdy. Od pojedynczych misji zwalczania gangów, po różnorakie kontrakty wykonywane za kółkiem, po bardzo zręcznie zrobiony komponent online, wszystkie te tryby ciekawie wykorzystywały interakcję z otoczeniem i wszechpotężność Aidena z komórką w ręku. Spektakularne pościgi, w których eliminowaliśmy przeciwników, hakując infrastrukturę miejską czy sianie zamętu w szeregach wroga, włamując się do urządzeń znajdujących się w ich pobliżu, były w dużej mierze kwintesencją dobrej zabawy przed ekranem.
W tym miejscu pojawia się Bad Blood. Dodatek do gry, w którym na CTOS, złowieszczy system operacyjny czuwający nad miastem, patrzymy z innej perspektywy. Raymond "T-Bone" Kenney, to haker, jeden z tych, którzy w zamierzchłych czasach pomagali w projektowaniu wspomnianego systemu. Jeden z tych, którzy przejrzeli na oczy i postanowili zwrócić się przeciwko korporacji, dla której pracowali. Dla Raymonda skończyło się to spektakularną akcją włamania się do systemu, wyłączenia go, a w konsekwencji spowodowania śmierci jedenastu osób.
Motywacja T-Bone, jego charakter i historia, poczucie humoru i zgryźliwe komentarze na temat otaczającego świata to coś, czego tej grze zdecydowanie brakowało. Spędzenie tych kilkunastu godzin w towarzystwie nowego protagonisty jest przyjemnością, tym bardziej, że jego motywacja i konflikt, z jakim musi się zmierzyć w przeciągu 10 misji, w dodatku wciągają, Jest to oczywiście dość prosta historia dziejąca się tak naprawdę gdzieś na uboczu poczynań Pearce'a, ale dzięki swojej prostocie jest przyjemna w odbiorze, a scenarzyści nie mieli gdzie popełnić jakichś karygodnych błędów.
Bad Blood to w żadnym wypadku nie jest Blood Dragon. Nie jest to DLC, które dostarcza nam kompletnie nowy produkt luźno oparty na podstawowej wersji. Tutaj na każdym kroku widać, że jesteśmy częścią tego samego świata, a nowa postać od strony mechaniki, to zaledwie kilka kosmetycznych nowych animacji, a nie jakaś diametralna zmiana. Mamy oczywiście nowe bronie, ubrania, czy gadżety, z których na wyróżnienie zasługuje jedynie radiowo kontrolowany samochodzik. Potrafi on dostać się tam, gdzie Raymond się nie zmieści, zdalnie hakować różne sprzęty, a także za pomocą elektryczności ogłuszać niczego niespodziewających się przeciwników. Raymond woła na niego "Eugene". Aidan byłby na to za sztywny.
Odzierając rozgrywkę z wątku dramatycznego, Bad Blood pokazuje najlepsze, co Watch Dogs ma do zaoferowania. Misje Kenneya wahają się od pościgów, przez infiltrowanie miejsc wypełnionych przeciwnikami (głośno czy za plecami wszystkich?) czy w końcu zdalne kontrolowanie działek i pułapek zastawionych na oddziały wroga. Te mechaniki gry zaprojektowane zostały świetnie i sprawdzają się znakomicie. Nawet kilkukrotne podchodzenie do jakichś plansz nie nuży, bo pozwala wypróbować nowe rozwiązania.
Najwyraźniej widać to na przykładzie nowych misji dodatkowych. Raymond jest anonimowo w kontakcie z przedstawicielką Chicagowskiej policji i za drobna opłatą pomaga rozwiązywać pewne sprawy. Zadania te dzielą się na te związane z pościgami i takie, które każą nam wejść na teren wroga, by wykonać określone cele. W tym drugim przypadku dodatkowe punkty często dostajemy za pozostanie niewykrytym albo za niezabijanie. Tym samym zmuszani jesteśmy do kombinowania z różnym podejściem do mapy czy różnymi gadżetami. Każdy powrót do danego zadania wprowadza do niego pewną losowość - rozstawienie przeciwników, cele w innym miejscu - co skutecznie walczy z monotonią powtarzalności.
Do tych misji możemy podejść także w trybie kooperacji dla dwóch osób i jest to kolejny strzał w 10 w przypadku Bad Blood. Ilość interakcji z otoczeniem zawsze była dla mnie świetnym przyczynkiem do tego, by wspólnie koordynować akcje. Przejmowanie kontroli nad kamerami było o tyle frustrujące, że dawało mi pogląd na sytuację, a nie pozwalało de facto działać. Teraz możemy być wszechwiedzącym Morfeuszem i słuchającym podpowiedzi Neo. Koordynowanie działań w dwie osoby pasuje w takiej strukturze misji jak ulał.
Zupełnie losowo przyszło mi odegrać zadanie, którego celem było znokautowanie, nie zabicie, trzech celów. Z dodatkową propozycją, by w ogóle nie używać przemocy. Samemu podchodziłem do niej kilkukrotnie i zawsze musiałem w końcu wyjąć spluwę. We dwójkę wszystko poszło jak po maśle. Zwracanie uwagi przeciwników elementami otoczenia w czasie, gdy partner kryje się za rogiem, czekając na atak? Zrobione. Podpowiadanie jak przemknąć przez pomieszczenie, unikając strażników? Zrobione. Dodanie jeszcze jednego gracza sprawiło, że i tak bogaty arsenał gry stał się jeszcze bardziej rozbudowany.
Na samym starcie Watch Dogs strzeliło sobie w stopę wygórowanymi oczekiwaniami. Po filmiku promującym grę pokazanym kilka lat przed premierą spodziewaliśmy się produkcji, która faktycznie wyznaczy nowe standardy, jeśli chodzi o elektroniczną rozrywkę. Dostaliśmy tytuł zaledwie dobry, co w tym przypadku oznaczało porażkę. Zamiast docenić kilka całkiem fajnych rozwiązań i cieszyć się znaną z innych produkcji Ubisoftu konstrukcją świata otwartego, skupiliśmy się na tym, czego ta gra nam nie dała. Moderzy zaczęli odkrywać to, że pod graficzną maską czai się coś mocniejszego i lawina oskarżeń i żali ruszyła pełną parą.
Bad Blood nie ma tego problemu. Doskonale wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Wiedzieliśmy, jak w obecnych czasach działają DLC. Byliśmy przekonani, że to kolejny skok na kasę. Okazuje się jednak, że ten dodatek jest świetnym powodem do tego, żeby tytułowi dać jeszcze jedną szansę. Nie tylko rozwiązuje on kilka problemów podstawowej wersji gry, ale także dokłada na tyle sporo od siebie, żebyśmy mogli poczuć się usatysfakcjonowani.