Pozbycie się Kojimy i przejście nad tym do porządku dziennego (czytaj: zrzucania kolejnych MGS-ów z taśmociągu) zburzy ostatni pomnik ludzkiego pierwiastka w tej branży.
Pozbycie się Kojimy i przejście nad tym do porządku dziennego (czytaj: zrzucania kolejnych MGS-ów z taśmociągu) zburzy ostatni pomnik ludzkiego pierwiastka w tej branży.
"Nie płakałem po Kojimie" - pisze w swojej opinii Piotrek Nowacki, podając Konami na tacy potencjalne ścieżki dalszego rozwoju sagi Metal Gear. To błąd. Za Kojimą wypada uronić przynajmniej łezkę.
I nie dlatego, że seria będzie się dalej - miejmy nadzieję - rozwijać (a nie dreptać w miejscu) bez biologicznego ojca. Jak zauważył mój imiennik, Konami nie może pozwolić sobie na zarźnięcie jedynej kury ze złotonośnym kuprem. Nie chodzi również o potraktowanie Kojimy przez pracodawców. Jasne, nie znamy szczegółów zamieszania, lecz milczenie obu stron (zwłaszcza zawsze rozgadanego okularnika) i dziecinne zagrywki z odbieraniem Kojimie zasług nie zwiastują rozstania po przyjacielsku. To też nie kwestia mojej sympatii do Hideo (nie boję się nazywać go wizjonerem), bo to przecież nie postać bez skaz (policzek w twarz graczy w postaci Ground Zeroes to świetny przykład potknięć Japończyka).
Produkcja gier gier segmentu AAA to biznes bezosobowy. U steru większości wysokobudżetowych marek stoją anonimowi, łatwi do zastąpienia bez większego szumu (i często tak właśnie zastępowani) pracownicy. Szukanie growego Martina Scorsese, Stevena Spielberga czy nawet J.J. Abramsa, nazwisk których sama obecność na plakacie/okładce podbija sprzedaż oraz dodaje produktowi prestiżu, nie ma sensu. Nośni twórcy, swoiste gwiazdy produkcji gier z kilku ostanich lat - by wymienić tu Kena Levine'a (BioShock), Jade Raymond (Assassin's Creed), Petera Molyneux (Fable i całe mnóstwo kłamstw), Cliffa Bleszinskiego (Gears of War) czy naszego swojskiego Adriana Chmielarza (Bulletstorm) - rozstali się z możnymi chlebodawcami, idąc na swoje (lub "w połowie swoje" w przypadku Levine'a).
Trudno dziwić się obu stronom barykady. Liczące obroty w setkach milionów dolarów korporacje nie chcą (i nie za bardzo mogą obronić przez członkami zarządu) ryzyka inwestycji w ludzi, zamiast produktów. To Assassin's Creed, Call of Duty czy Battlefield przynoszą zyski, a nie stojący za nimi twórcy. Ludzie bywaja chimeryczni, rosną im wymagania, mają swoje opinie, a czasami odbija im sodówka. To rodzi kłopoty.
Twórcy gier, ci najlepsi, to natomiast artyści. Chcą być za swoje dokonania doceniani, lubią gdy łechta się ich ego, najcenniejsza jest zaś dla nich swoboda artystyczna. To wszystko czeka na nich w płynącej wolnością i uznaniem krainie gier indie. W miejscu, gdzie kombinacja znanego nazwiska i świeżego pomysłu jest w zasadzie gwarancją sukcesu.
Te dwa światy zdołał jednak łączyć do niedawna Kojima. Twarz marki, trzymający jej lejce reżyser, wysoko postawiona szycha Konami, szef własnego studia, unikający kompromisów artysta oraz gwarancja sukcesu gry za sprawą słów "A Hideo Kojima Game" nad jej tytułem. I to fakty, z którymi niezależnie od stosunku do Kojimy dyskutować nie wypada. Nie chcę branży, w której takiego człowieka można się z dnia na dzień pozbyć, kurz zamieść pod dywan, a potem raz po raz odgrzewać kotleta z jego przepisu.
Czy Konami ma prawo to zrobić? Pewnie. Metal Gear to ich marka, ich cyrk oraz ich małpy (z tym, że o - wybaczcie metaforę - jedną mniej). Czy Kojima wyląduje na czterech łapach? Bez wątpienia. O emeryturze od Snake'a przebąkiwał od lat. Gwałtowne zerwanie pępowiny powinno wyjść i jemu, i nam na dobre. Czy nowe Metal Geary są skazane na przeciętność? W żadnym razie. Dopływ odpowiedniej, świeżej krwi może trapionej skostnieniem serii pomóc zdobyć nowe szczyt.
Nie zatrze to jednak niesmaku po objawieniu, że na szczycie gier wideo nie ma ludzi niezastąpionych. Co następne? Zlikwidowanie napisów końcowych? Przecież to i tak tylko anonimowe, nieistotne literki.
P.S. Mam nadzieję, że nie produkowałem się w obronie Kojimy z okazji kolejnego z jego marketingowych popisów.