Koniec zmowy milczenia! Przyznajemy się do tego, które z wielkich tytułów nigdy nie zagościły na naszych dyskach twardych i w czytnikach konsol.
Koniec zmowy milczenia! Przyznajemy się do tego, które z wielkich tytułów nigdy nie zagościły na naszych dyskach twardych i w czytnikach konsol.
Mógłbym wymieniać tak jeszcze długo, ale na całe szczęście kilku innych członków redakcji postanowiło dołączyć się do mojego "coming outu". W co nie graliśmy i jakie są tego przyczyny?
Głos oddaję Gosi Trzynie, ekspertce od sagi Assassin's Creed, która wyznała, że trzyma się z daleka od... serii Grand Theft Auto.
Nigdy nie grałam w... GTA V ani żadną inną część GTA poza GTA III i dosłownie pięć minut w Vice City. Po przebojach z "trójką" i rozstrzelaniu na dzień dobry w jakiejś dzielnicy w Vice City me serduszko stało się lodowato obojętne na tę serię - bo jakże to tak, trafiam do jakiejś dzielnicy i od razu wszyscy się na mnie rzucają? Zresztą, gangsterskie porachunki to zupełnie nie moje klimaty.
Nigdy nie grałam też w Diablo III. Po setkach godzin w Diablo II kusiło, by sięgnąć po "trójkę". Ale tuż po premierze były problemy z łączeniem się do serwerów, do tego brak możliwości grania offline na PC - nie, dziękuję, postoję.
Gosia zdradziła również, że nie cierpi gier, w których "więcej zależy od rzutów kostką niż zręczności gracza", dlatego świadomie pominęła wspomniane już przeze mnie Baldur's Gate i Neverwinter Nights. Co ciekawe, mimo miłości do "zabójczych" klimatów nie grała w żadną odsłonę serii Hitman.
Opuściłam też World of Warcraft. Nieważne, czy jest to najlepsza gra na świecie. Abonament? Nie tknę gry nawet kijem od szczotki.Gry z abonamentem lub produkcje free-to-play również omijam szerokim łukiem. Jestem zwolennikiem standardowego modelu dystrybucji. Pora na kolejne wyznanie - nigdy nie grałem w Leauge of Legends. Fenomen tej produkcji, jak i kilku innych multiplayerowych szlagierów, jest dla mnie nie zupełnie obcy.
Przynależność do znienawidzonego gatunku czy obecność znienawidzonych elementów rozgrywki nie są jedynymi powodami, dla których świadomie zrezygnowaliśmy z obcowania z tytułami uważanymi przez wielu za kultowe. Piotr Nowacki zwraca uwagę na inną, ale jakże kluczową w kraju nad Wisłą kwestię.
Zawsze chciałem poznać świat The Legend of Zelda. Wszystkie artykuły napisane na temat gier z tego cyklu sugerują, że twórcy z Nintendo stworzyli wspaniałe, fascynujący uniwersum, którego jednak nigdy nie było mi dane poznać. Powód jest dosyć prozaiczny - ta seria pojawiała się tylko na konsolach Nintendo, a nigdy nie miałem okazji nabyć żadnej z nich..
To przykre, ale Nintendo w Polsce właściwie nie istnieje. O ile nietrudno znaleźć gracza, który chociaż raz nie spróbował swych sił w Super Mario Bros., tak odszukanie kogoś, kto jest fanem drugiego wielkiego cyklu Big N jest małym Mission: Impossible. To aż dziwne, że w kraju, gdzie swego czasu królował Pegasus,konsola będąca klonem NESa, z panteonu gwiazd giganta z Kioto przyjął się tylko hydraulik z czerwoną czapką.
Biję się w pierś razem z Piotrkiem. Na całe szczęście jest dla nas nadzieja na rozgrzeszenie w postaci konsoli Nintendo 3DS, na którą to ukazały się odświeżone wersje najważniejszych gier z serii traktującej o bohaterskim elfie w zielonym kubraczku.
W podobnym tonie na temat nieogranych hitów wypowiada się Patryk "Pepsi" Purczyński.
Z racji tego, że jestem zatwardziałym pecetowcem, moje największe grzechy zaniechania muszą być na konsolach. Jeśli miałbym wskazać konkretne tytuły, to byłyby to gry z serii Uncharted. Patrząc na nią z boku mogę jedynie stwierdzić, że ma w sobie to coś, a poza tym recenzenci i miliony graczy nie mogą się mylić. Naughty Dog wielokrotnie udowadniało, że ma na pokładzie jednych z najlepszych specjalistów w branży. Mnie pozostaje żałować, że studio jest tak silnie związane z PlayStation... lub wreszcie pożyczyć od znajomego konsolę i zapoznać się osobiście z Nathanem i spółką.
Słuszność - lub jej brak - produkowania gier na wyłączność danej platformy to temat na inną dyskusję. Faktem jest jednak to, iż często status exclusive'a w skuteczny sposób powstrzymuje nas przed położeniem łap na wybitnych tytułach. Same chęci to za mało, jeśli pod telewizorem stoi sprzęt nie tego producenta...
Nigdy nie grałem w ICO, a Shadow of the Colossus ledwie przez może trzydzieści minut. Głównie dlatego, że nigdy nie posiadalem "dużej" konsoli Sony. Te gry wydają mi się teraz zbyt staroświeckie lub wręcz toporne - mówi mi Tomek Pstrągowski.
Z tego samego powodu (brak konsoli) nigdy nie zagrałem w GoldenEye 007, mimo iż uwielbiam coopowe shootery. Całkowicie pominąłem też serię Halo (poza kilkoma upokarzająco przegranym meczami na imprezach). Odrzuca mnie od niej miałkość i toporność jej świata. Master Chief? Serio?
To samo odrzuciło mnie od wszystkich Dragon Age'ów, Icewind Dale'ów i Baldurów. Nie jestem z tego dumny, ale nie zamierzam się oszukiwać - o ile ICO i Shadow of the Colossus mają jeszcze u mnie jeszcze szansę, o tyle na nudne, "stockowe" fantasy na ponad sto godzin jestem już za stary.
Wiekowość może odrzucić nawet od tytułów, w które sami zagrywaliśmy się do upadłego kilka lub kilkanaście lat wcześniej, a co dopiero od gier jakich nie było nam dane nigdy spróbować. Dzieła elektronicznej rozrywki niestety nie starzeją się jak filmy, do których da się powrócić po latach bez większych grymasów na twarzy. Niewygodne sterowanie, przestarzałe rozwiązania (wyobrażacie sobie zagranie w trzecioosobowego shootera bez systemu osłon?) i wreszcie oprawa graficzna, jakiej teraz powstydziłyby się produkcje na urządzenia mobilne. To wszystko, do spółki z premierami niezliczonych ilości nowych gier, skutecznie odciąga od nadrabiania klasyków, a w szczególności kobył z gatunku RPG.
Ten sam problem dotyczy także najmłodszych przedstawicieli gier spod znaku krzyżowania mieczy, używania czarów i kwiecistego języka. Wiedźmin 3: Dziki Gon jest ogromny i - jak na współczesne standardy - naprawdę długi. To głównie z tego powodu Geralt łypie wciąż na mnie wzrokiem z półki, na którą swój egzemplarz odłożyłem zaraz po premierze, a nie z ekranu telewizora. Na całe szczęście nie jestem jedynym graczem, który czuje z tego powodu emocjonalny ból.
Wstyd się przyznać, ale nie grałem w żadną część Wiedźmina. Mam kupioną każdą z nich, na premierze, potem na GOG-u - ale rozmaite zbiegi okoliczności nie pozwoliły mi w nie zagrać. A to akurat padł komputer, a to następny był zbyt słaby do kolejnej części, a to akurat zbyt wiele się działo i nie było ani chwili na granie...
Ironią losu pozostaje zatem fakt, że chociaż zawsze kibicowałem CDPR, chociaż wydałem sporo pieniędzy na te gry, chociaż od wielu, wielu lat jestem zagorzałym fanem Sapkowskiego, posiadającym autografy na każdej jego książce, chociaż z Sapkowskim nie raz rozmawiałem, w Łodzi i poza nią, chociaż za alternatywne zakończenie sagi wiedźmińskiej dostałem swego czasu nagrodę, chociaż o growych Wiedźminach pisałem w wielu miejscach - to zagrać w nie jeszcze nie miałem okazji - wyrzuca z siebie Bartek Nagórski.
Pocieszam się, że Obama też jeszcze pewnie nie pograł w sprezentowaną mu prezydencką wersję... - dodaje z gorzkim uśmiechem.
Pisząc o wielkich grach, które przeszły mi koło nosa miałem sporo wątpliwości. Długo myślałem nad tym, czy przyznanie się do praktycznej, ale nie teoretycznej, nieznajomości wielu epokowych dzieł nie będzie wiązało się z ostracyzmem ze strony innych członków redakcji i wreszcie samych gramowiczów. "Pokaż mi w co grasz, a powiem ci kim jesteś" - mógłbym sparafrazować słynne powiedzenie. Chciałem jednak wiedzieć, jaki wpływ mają na nas legendarne tytuły, o których słyszeliśmy, ale nigdy nie poznaliśmy bliżej.
Mateusz Mucharzewski okazał się moją bratnią duszą. Okazuje się, że na przełomie lat opuściliśmy te same tytuły. Wyjątkiem są zawiłe losy Solid Snake'a i Big Bossa.
Jako, że większą część swojego dzieciństwa spędziłem na piłkarskich treningach i zbyt często w tym okresie nie grałem, moje największe zaległości to głównie hity z lat 90. Tylko z opowieści znam klasykę RPG, z Planescape Torment, czy seriami Baldur's Gate i Fallout na czele. Podciągnę pod tę kategorię również Heroes of Might & Magic III. Podobnie jest z japońskimi tasiemcami jak Final Fantasy i Metal Gear Solid (nie licząc Ground Zeroes), nie mówiąc już o lwiej części dorobku Nintendo. Najsmutniejsze jest to, że pewnie nigdy tych zaległości już nie nadrobię.
Mateusz jest kolejną osobą, która na sumieniu ma niezagranie w żelazną klasykę komputerowych role playów. Czy faktycznie powinniśmy się tego wstydzić?
Gry wideo są taką dziedziną kultury i sztuki, które w pierwszej kolejności stawiają na rozrywkę. Jeśli w czasie grania w dany tytuł na naszej twarzy nie pojawia się uśmiech, to takiej produkcji nie uratuje nawet najlepszy scenariusz, doskonała oprawa graficzna i świetne udźwiękowienie. Nawet największe hity nie są uniwersalne i nie przypadną do gustu każdemu. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy im dać chociaż szansy. Zwłaszcza, że żyjemy w erze remasterów, edycji HD i mobilnych portów. Wiele klasyków, w tym dawnych exclusive'ów, dostępnych jest dosłownie na wyciągnięcie ręki i to często za śmiesznie małe pieniądze.
Nie miałem okazji zapłakać nad Aeris (Final Fantasy VII), gdyż zawsze uważałem cykl FF za zbyt japoński i przegadany. Co najlepsze, moją ukochaną serią jest... Metal Gear Solid. Przed wyruszeniem w drogę nie zbierałem drużyny (Baldur's Gate), ale latami zagrywałem się w dwa pierwsze Fallouty, za którymi stała ta sama ekipa. Nie wyczekiwałem z utęsknieniem poniedziałku jeżdżąc koniem po dwuwymiarowej mapie (Heroes of Might & Magic III), ale uwielbiam robić podobne rzeczy w grach planszowych. Afiliacje gatunkowe zdają się jednak nie mieć nic do rzeczy. Pozostaje mi tylko znaleźć trochę czasu i przy okazji kupić w końcu którąś z konsol Nintendo...
A w jakie wielkie gry wy nigdy nie zagraliście? Sekcja komentarzy należy do was...