Niczego co sprawiało, że Gwiezdne Wojny stały się fenomenem i zyskały miano kultowych nie ma w siódmym epizodzie. Niemniej, to przyzwoity film.
Niczego co sprawiało, że Gwiezdne Wojny stały się fenomenem i zyskały miano kultowych nie ma w siódmym epizodzie. Niemniej, to przyzwoity film.
Przez cały tydzień dużo myślałem o Star Warsach. Starałem się nie napalać przesadnie na Przebudzenie Mocy, bo wiedziałem, że to może się źle skończyć, ale w myślach poukładałem sobie zdanie na temat gwiezdnej sagi stworzonej przez George'a Lucasa. Zastanawiałem się co takiego sprawiło, że właśnie ta seria (oczywiście mowa o częściach od czwartej do szóstej) zyskała miano kultowej i przekonała do siebie zarówno krytyków, jak i zwykłych widzów. Równie dużo myślałem o nowej trylogii (części od pierwszej do trzeciej), o tym co się udało, a czego nie udało się zrobić. O błędach jakie popełniono, ale również o pozytywach. Tak, tak - nie wszystko było w nowej trylogii złe, nawet Mroczne Widmo miało swoje momenty.
Wyszło mi tyle, że Gwiezdne Wojny, niezależnie o której części mówimy, łączył niezmienny element. Coś co nazywam "szerokim horyzontem uniwersum". Każda z części, nawet te najsłabsze, w pewien sposób pobudzały naszą wyobraźnię. Pozwalały jej pracować. Prezentowały pewien wycinek świata, zmuszając nas do dopowiedzenia sobie reszty. Przypomnijcie sobie swój pierwszy raz z Nową Nadzieją. W pierwszych scenach mowa o księżniczce, Senatorze, rebelii, jakichś planach i tak dalej. Nie wiemy o co chodzi. Nie wszystko tłumaczono nam łopatologicznie. Niektórym widzom się to podoba, inni wolą, gdy film podaje im gotowe wnioski na tacy. To nic złego, zwłaszcza gdy idzie się na film przygodowy, którym są przecież Gwiezdne Wojny, prawda?
Niby prawda, ale jednak jako prawdziwy fan zawsze umiejscawiałem Star Wars w innym miejscu niż wśród sobotnich odmóżdżaczy dla młodzieży. Nie w tej samej kategorii co Igrzyska Śmierci czy Więzień Labiryntu. Gdzieś wyżej. Bo Star Wars to coś więcej, niż kino przygodowe, niż kino dla młodzieży. A przynajmniej było czymś więcej.
Podczas seansu z Przebudzeniem Mocy wyraźnie dało się odczuć, że Disney chce zmienić charakter marki. Dosyć fajnie, lekko i dowcipnie dają nam do zrozumienia, że główna bohaterka w filmie będzie postacią, która raczej będzie kopać tyłki, niż wołać o pomoc. Drugi z nowych bohaterów, Finn jest typowym comic-breakerem, którego odzywki i zachowanie przypomina trochę postaci ze współczesnych bajek dla dzieci. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ma w sobie coś z postaci ze Spongeboba Kanciastoportego, bajki którą obwiniam o intelektualną degenerację całych pokoleń. Czasami ta maniera denerwuje, ale znów - udało się zachować na tyle dużo stylu i wdzięczności w pisaniu dialogów, że duet Daisy Ridley i John Boyega broni się bez problemu. Dynamika między tymi postaciami i odkrywanie ich miejsca w świecie Gwiezdnych Wojen to jeden z najmocniejszych filarów na których stoi Przebudzenie Mocy. No i humor, który również jest lekki i wdzięczny, podobny do tego z nowych części Star Treka.
Nie zawsze jednak przemianę Star Wars obserwałem bezboleśnie. Drażni fakt, że z mieszaniny space opery i kina przygody robi się typowe young-fantasy - film o nastolatkach i z nastolatkami w rolach głównych. Ja rozumiem, że nadeszło nowe pokolenie, więc odsuwamy staruchów na drugi plan i tak dalej, ale na miłość boską. dlaczego wszyscy w tym filmie muszą wyglądać, jakby ledwie skończyli liceum? Kolejny znak tego, że Gwiezdne Wojny ewoluują z uniwersalnej historii w serię dla dzieci i młodzieży. Rozumiem Finna i Rey, ale jak do ciężkiej cholery w roli bezwzględnego, faszyzującego generała oddziałów bezwzględnych sekciarzy można było obsadzić Billa Weasley'a. eee znaczy Domhnalla Gleesona. Pasuje tutaj jak pięść do nosa, w dodatku źle gra. Podobnie jak Carrie Fisher, której prezencja była tak drętwa, że trzeba było ustami Harrisona Forda wytłumaczyć napięcie na linii Han Solo - Leia Organa.
Nierówności w wykonaniu poszczególnych elementów to jedno, a nierówność całego filmu to druga sprawa. Pierwsze kilkadziesiąt minut jest świetne. Dobrze napisane, z dobrym tempem, tajemnicze, urokliwe (planeta Jakku to skumulowany sentyment do oryginalnej trylogii). Niestety, im dalej w las, tym gorzej. W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że twórcy skupiają się już tylko na rozliczeniu ze starymi Gwiezdnymi Wojnami, żeby na koniec z czystym sumieniem móc odciąć się grubą kreską. Zupełnie, jakby stara historia im ciążyła. Może stąd pomysł, żeby zremiksować fabułę czwartej części i podać ją po raz kolejny, w ten sposób żegnając się ze wiekowymi postaciami i aktorami?
Najgorsza jest jednak końcówka, w której scenarzyści zaczynają odpływać niczym niezadokowany statek kosmiczny. Nie chcę serwować Wam spoilerów, uwierzcie mi jednak na słowo - jeżeli tylko na moment zaczniecie uważniej śledzić to, co dzieje się na ekranie, zdacie sobie sprawę z tego, że zupełnie nic tutaj nie trzyma się kupy. Jakby tego było mało, ostatnia bitwa nie ma w sobie za grosz "epickości". Zarówno w marko, jak i w mikroskali.
Po wyjściu z kina dziwnie się czułem. Z jednej strony dobrze się bawiłem, głównie dzięki humorowi i dobrej grze aktorskiej głównych bohaterów (skłamałbym jednak, gdybym nie przyznał, że dwa razy ziewnąłem, głównie przy odgrzewaniu starych motywów). Z drugiej strony nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że poszedłem do kina na film, który w ogóle nie był Gwiezdnymi Wojnami. Gwiezdne Wojny pobudzają wyobraźnię, w tym tkwi cała ich magia. Podczas seansu z Przebudzeniem Mocy dostajemy wszystko na talerzu. Efekt jest taki, że dostajemy dobry (tylko dobry, nie "bardzo dobry") film young-fantasy z kilkunastoma znanymi znakami towarowymi - X-wingami, TIE-fighterami, mieczami świetlnymi, Jedi, Sithami, szturmowcami i tak dalej. Niestety, nie poczułem magii, ani tym bardziej nie poczułem, żeby Disney miał ambicję utrzymać relatywnie dojrzały ton poprzednich odsłon. Asekuranctwo czuć było już wcześniej, wystarczy wspomnieć wycofanie kostiumów Lei-niewolnicy czy odcinanie się od całego Expanded Universe. Film jest po prostu odzwierciedleniem całej polityki Disney'a.
Reasumując - zabrakło odwagi, a i mam wrażenie, że zabrakło też kogoś, kto awanturowałby się z producentami i krzyczał "dajcie mi więcej czasu i pieniędzy!", bo nie dość, że brakuje duszy, to na dodatek coś mało w tych nowych Star Warsach pompy (tuzin X-Wingów atakuje planetę. gdzie są Y-Wingi, które lepiej sprawdzają się jako bombowce?). Nie zrozumcie mnie źle - to dobry film. Mógł być jednak o wiele lepszy i przede wszystkim bardziej gwiezdnowojnowy. Nikomu z Was nie powiem "poczekajcie aż wyjdzie na DVD", bo to bez sensu - widomo, że musicie iść na Przebudzenie Mocy do kina. Niestety, nie wszyscy wyjdziecie z seansu w pełni usatysfakcjonowani.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!