Games Workshop, właściciele licencji na Warhammera 40k, i tego drugiego też, od dłuższego już czasu realizują fatalną strategię jeśli chodzi o wydawanie gier osadzonych w tym uniwersum. W dużym skrócie polega ona na tym, że dają byle komu licencję na tworzenie tychże gier. Mało znane, często debiutujące studia, biorą się za temat, najczęściej bez pomysłu, bez budżetu i bez umiejętności. Na każde pięć "czterdziestkowych" gier, które trafiają do sprzedaży, cztery to knoty a jedna jest umiarkowanie grywalna. Coś naprawdę fajnego, w co naprawdę chce się grać, trafia się raz na kilka lat, a pomiędzy tymi wiekopomnymi wydarzeniami zalewani jesteśmy falą badziewia. I już wiem dlaczego. Grając w Eisenhorn: Xenos doznałem objawienia. Imperator zesłał mi wizję prawdy prosto ze Złotego Tronu. Wiem, jak jest.
Wytłumaczenie jest proste. Ktoś w Games Workshop za bardzo się wczuł w Warhammera 40k. Zamiast myśleć o sprzedaży, o fanach, o sukcesach i tak dalej, myśli, że prowadzi wieczną wojnę o przetrwanie Ludzkości oblężonej przez heretyków, plugawców i xeno. I prowadzi tę wojnę jak dumny Lord-Generał Imperialnej Gwardii. Rzuca na front masy mięsa armatniego, próbując zgnieść przeciwnika ilością, a nie jakością. Gwardia masowo umiera, z pieśnią na ustach, za swojego Imperatora, dokładnie tak samo, jak przepadają w odmętach kolejne rzucane na rynek knoty opatrzone marką "czterdziestki". To jedyne wytłumaczenie polityki wydawniczej Games Workshop, które przychodzi mi do głowy. Tak swoją drogą, ciekawe, czy razem z pozwoleniem na wykorzystanie licencji, Games Workshop wysyła też swoich komisarzy, którzy dbają o wysokie morale przyszłych poległych w chwale i którzy są gotowi dokonać polowej egzekucji tchórza, by zagrzać do boju pozostałych gwardzistów...
Eisenhorn: Xenos to taki gwardzista, który właśnie dotarł na front i zaraz weźmie udział w akcji. Do premiery zostało jeszcze kilka tygodni tylko. I czeka go bohaterska śmierć. Albo z rąk, łap czy tam innych szczypców tudzież szczękoczółek wrogów Imperium Ludzkości, albo od przyspieszanego rakietowo pocisku z boltera imperialnego komisarza. Innej opcji nie ma, bo dzieło studia Pixel Hero Games nie nadaje się do niczego innego. Mówiąc wprost, jest wyjątkowo słabe.
Eisenhorn: Xenos fabularnie bazuje na pierwszej z serii książek Dana Abnetta opowiadających o przygodach imperialnego inkwizytora Gregora Eisenhorna. Jakość tej literatury większego znaczenia dla gry nie ma, ale akurat Abnett potrafi wykrzesać coś z takiej licencjonowanej makulatury. I być może dlatego właśnie to fabuła jest najmocniejszym elementem gry. Nie jest jakoś szczególnie porywająca. Zawiązanie akcji jest kiepskie i coś umiarkowanie ciekawego zaczyna się dziać dopiero po zakończeniu pierwszej misji. Dialogi są przeciętne, scenki toporne i przeciągnięte, a i klimatu charakterystycznego dla Warhammera 40k nie ma tutaj tyle, ile powinno być. Ogólnie dobrze nie jest. Ale w krainie ślepców jednooki królem. Cała reszta gry jest tak żenująco zła, że jej aspekt fabularny, który w każdym innym zestawieniu plasowałby się nieco poniżej przeciętnej, tutaj błyszczy jak diament na pagórku orczych odchodów.
Eisenhorn: Xenos to taka "czterdziestkowa" wersja gier z Batmanem studia Rocksteady. Takie odniosłem wrażenie. Wydaje mi się, że właśnie do tego dążyli twórcy. I nie była to koncepcja zła, prawda? Problem w tym, że na jej realizację przeznaczono budżet w wysokości pięciu dolarów, zgniecionej puszki po napoju gazowanym oraz pękniętego w połowie sznurowadła. Nikt oprócz kompletnych amatorów nie będzie pracował za takie pieniądze. I nikt oprócz kompletnych amatorów ręki do Eisenhorn: Xenos nie przyłożył. No, dobra, przesadzam, może przy grze pracował jakiś fachowiec albo dwóch. Ale był to fachowiec z rodzaju tych, których wyśmiewano za odwalanie fuszerki w pamiętnym programie "Usterka".
W Eisenhorn: Xenos wszystko jest złe. Projekty poziomów na przykład. Fatalne. Korytarz, sala, korytarz, sala, korytarz, sala. Wszystkie takie same. Dokładnie takie same, bo z tych samych modeli i tekstur. Często nawet nie zmienia się ich rozmieszczenie, tylko autentycznie mamy do czynienia z prawie taką samą lokacją raz za razem. Która na dodatek jest za ciemna, pozbawiona szczegółów i totalnie nieciekawa. Chcecie rozmachu charakterystycznego dla Warhammera 40k? To pooglądajcie sobie w internetach memy ze Space Marines. Tutaj rozmachu nie ma. Klimatu też nie. Jest tylko straszna bieda, która irytująco piszczy. Zwłaszcza w trakcie walki.
Pod tym względem miało być tak jak w Batmanie. Widowiskowo, dynamicznie, z dużą ilością kontekstowych animacji. Tak miało być. Oczywiście, nie jest. Ani trochę. Serie ciosów w ogóle nie wychodzą, bo system ich wyprowadzania jest perfekcyjnie nieintuicyjny. Ataków specjalnych w zasadzie brak, jeśli nie liczyć mocy psykerskiej pozwalającej przewrócić wroga. Eisenhorn macha swoim mieczem energetycznym jak cepem. Strzelanie z pistoletu jest tak emocjonujące jak darcie tapety, która za cholerę nie chce odejść od ściany. Przeciwnicy są równie zwinni jak drewniane klocki. Tragedia w pięciu aktach, przy czym usypiamy z nudów już pod koniec pierwszego. Nie jest źle. Jest bardzo, bardzo źle. Ciekawsze niż walka jest bieganie po ciągle takich samych ciemnych korytarzach, bo mniej się człowiek męczy. Gdyby wyciąć z gry całą akcję, podniosłoby się jej grywalność o jakieś pięćset procent. Serio. Katastrofa.
Wiem, to wczesna wersja. Dwie misje z małym hakiem. Ale to wystarczy. Ten mały fragment Eisenhorn: Xenos jest takim epickim pokazem amatorszczyzny i/lub fuszerki, na prawie każdej płaszczyźnie, że nie mam żadnych wątpliwości, co do ewentualnej jakości pozostałej części gry. Nie ma absolutnie żadnych szans, żeby reszta mogła trzymać jakikolwiek poziom, oprócz rozpaczliwego najniższego. Twórcom Eisenhorn: Xenos nie można odmówić tylko jednego. Odwagi. Odwagi godnej imperialnego gwardzisty, który nie ma ani odpowiednego wyposażenia, ani przygotowania do walki z horrorami czychającymi na Ludzkość, ale w imię Imperatora rusza do boju. Naprawdę, twórcy tej piętrowej porażki zachowali się bardzo dzielnie, wysyłając wczesną wersję gry do mediów takich jak nasze. Wiedzieli, że zostaną zmiażdżeni. Ale mimo to spróbowali. To trzeba szanować.
Eisenhorn: Xenos to kolejny gwardzista, który ginie na froncie. Technicznie rzecz biorąc polegnie w chwale dopiero w maju, gdy odbędzie się premiera. Ale po bolesnym obcowaniu z wersją prasową mogę powiedzieć, że już nie żyje, tylko jeszcze o tym nie wie. Smutne, ale przetrwanie Ludzkości wymaga ofiar. I jest też w tym nadzieja dla wszystkich fanów Warhammera 40.000. Gwardia zawsze ginie. Od tego jest. I jeśli nie odniesie przy tym zwycięstwa, to na placu boju w końcu pojawią się Kosmiczni Marines, którzy skopią wszystkie możliwe tyłki. Games Workshop musi sobie w końcu zdać sprawę, że wydając masowo badziewie w stylu Eisenhorn: Xenos, wojny nie wygra. Musi zmienić ilość w jakość. I dostaniemy kiedyś naprawdę dobrą grę osadzoną w tym uniwersum. Moja wiara w ostateczne zwycięstwo jest niezachwiana. Dla Imperatora!
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!