Życie w cieniu ssie, zwłaszcza gdy jest się nastolatkiem. A kiedy wygląda się jak kuzyn Gamery (jeden z „krewniaków” Godzilli), to szansa na zmianę owego stanu rzeczy wydaje się zgoła mikroskopijna. Tak więc żółwie chłopaki, z wyjątkiem stratega i przywódcy Leonarda (Pete Ploszek), który – wykazując zimną gadzią krew – wciąż powtarza, że rolą ninja jest kryć się w cieniu, bardzo chcieliby w końcu z niego wyjść. Cóż to bowiem za przyjemność nie móc zasiąść na widowni podczas ważnego meczu koszykówki albo nie wziąć udziału w halloweenowej zabawie? No dobrze, to ostatnie jeszcze może się udać, bo to jedyny moment, gdy nikt nie krzyknie na ich widok: „Potwory!”. Nic zatem dziwnego, że gdy pojawi się szansa na zyskanie ludzkiego wyglądu, pośród braci zrodzi się konflikt, jednakże to nie jedyny wątek filmu Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia.
Przede wszystkim powraca Shredder (Brian Tee), nemezis naszych bohaterów – w poprzedniej części wtrącony do więzienia – oraz będący na jego usługach Klan Stopy (tak w każdym razie brzmi to w polskim dubbingu). Wspomaga go także genialny naukowiec Baxter Stockman (Tyler Perry), oddany marzeniu o tym, by dokonać przełomu w nauce, który rzuci mu świat do stóp. Oczywiście mroczny mistrz zła również chce świata u swoich stóp, tylko że w mniej metaforycznym sensie, i temu właśnie służyć ma rzeczony przełom. Do tego dojdzie jeszcze zagrożenie z innego wymiaru – jak łatwo się domyślić – w postaci różowego paskudztwa Kranga, którego Michelangelo (Noel Fisher) wdzięcznie określa jako wyplutą gumę z gębą. Wszyscy razem (przy swego rodzaju „wsparciu” nieświadomych, kto jest prawdziwym wrogiem, policjantów) narobią niezłego bigosu lub – jak zapewne powiedziałyby wojownicze żółwie ninja – gęstego sosu do pizzy. Na szczęście, dzielna April (Megan Fox) na czas zorientuje się, że coś złego jest grane.
Teraz pytanie, czy coś złego jest grane również na ekranie? Można spotkać takie opinie, ale są one nader przesadzone. Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia w reżyserii Dave’a Greena nie należy bynajmniej do dzieł rzucających na kolana, ale też twórcy takich ambicji raczej nie mieli. To lekka, niefrasobliwa komedyjka akcji przeznaczona głównie dla młodszej młodzieży. Owszem, jest dość nierówna. Humor bywa czerstwy, ale kloacznym nazwać go nie można i trafia do dzieciaków w wieku 10–14 lat (np. dziewczątko wyglądające na lat ok. 12 co i rusz wybuchało perlistym śmiechem, a chłopcy reagowali z podobną żywiołowością), zaś niektóre teksty szczerze rozbawią też starszych – i (przynajmniej w polskiej wersji językowej) ewidentnie do nich są skierowane. Chociażby wypowiedź April o różnicy między nerdem a geekiem, z którą notabene można by się kłócić. Albo nasycona niepokojem uwaga jednego z wojowniczych żółwi: To chyba nie byłaby dobra zmiana. Albo też sytuacja, gdy spanikowany mięśniak Raphael (czy jak kto woli, Rafaello), grany przez Alana Ritchsona, powtarza z rozpaczą: Co zrobiłby Vin Diesel?! (tu jako żywo przed oczami stają chłopcy z Miasteczka South Park oraz ich idol Brian Boitano).
W obrazie Greena są też sceny stricte slapstickowe: przyjacielskie przepychanki wrażych mutantów, zagrywki znanego z poprzedniej części Vernona (Will Arnett), przygody Michelangela z pizzą czy spotkanie Raphaela z wielkim żółwiem. Oczywiście nie wszystko wypada dobrze: Shredder jest zwyczajnie drętwy i nic w nim zabawnego, większość żarcików podległych mu Rocksteady’ego (Stephen Farrelly) i Bebopa (Gary Anthony Williams) to fatalne suchary, a przedstawienie (podobno) geniusza Stockmana jako rozentuzjazmowanego „dzieciaka”, a zarazem kompletnego idiotę bawi tylko przez chwilę – potem staje się irytujące i nudne. Tym, którzy pamiętają ewolucję marki – komiksy, gry, serial animowany – zapewne nie przypadnie do gustu przerobienie Caseya (Stephen Amell), który w oryginale był lumpem oraz samozwańczym obrońcą miasta i okładał bandziorów kijami używanymi w różnorakich sportach zespołowych, na charakterystycznego dla amerykańskich komedii kryminalnych pacana, który zawsze chciał być policjantem, ale z braku odpowiednich predyspozycji (czytaj: poprzez bycie niedocenionym przez rekrutujących) musiał się zadowolić posadą ochroniarza lub jakiegoś inszego strażnika. Cóż, przynajmniej został zawołanym hokeistą amatorem.
Bezsprzecznie pozytywną stroną filmu Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia jest grafika komputerowa i wszelkiej maści efekty specjalne. Interesująco wyglądają wytwory geniuszu Donatella (Jeremy Howard), niesamowita jest animacja żółwi, ich szczurzego sensei, Kranga i reszty mutantów. Gra aktorska, cóż – przeciętna. Na uwagę zasługuje jednak bardzo dobra, żywa muzyka i porządny montaż. Sceny są bardzo dynamiczne i choć nie można powiedzieć, iż niniejsza odsłona wojowniczych żółwi daje nam więcej emocji niż poprzednia, nie jest także słabsza pod tym względem. Oczywiście można mieć garść negatywnych uwag dotyczących scenariusza, bo fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, a poszczególne nawiązania wątków tak siermiężne, jakby wyszły spod pióra osobnika zarabiającego na życie przy pomocy rzeczonego narzędzia. To, co zdawało egzamin w kreskówce, w której umowność zawsze jest większa, niekoniecznie sprawdza się w obrazie kinowym. Warto jednak pokreślić, że klimat animowanego serialu o nastoletnich zmutowanych żółwiach, podobnie jak cała idea estetyki campu lat 90., której te postacie stanowią ucieleśnienie, został nieźle oddany. Do tego doszedł nieco „mroczniejszy” znak naszych czasów, w których podkreśla się, że każdy ma mroczną stronę, nawet zżyte rodziny przeżywają konflikty, a zwariowany, z pozoru radosny nastolatek może mieć nielichy problem z tożsamością. Naturalnie, nie mogło obyć się bez dydaktycznego wydźwięku: wykorzystane dla wspólnego dobra różnice zainteresowań, temperamentów i punktów widzenia to siła, a nie słabość.
Na zakończenie rzecz o polskim dubbingu. Niestety, widzowie mają do wyboru tylko 3D z dubbingiemi i 2D z dubbingiem. Szkoda, niemniej jednak oferowana nam wersja nie jest taka zła, jak można by się obawiać. Podkładanie głosu w animacjach wychodzi nam świetnie, natomiast z filmami aktorskimi jest już znacznie gorzej. Tym razem reżyseria polskiego dubbingu pozwala wytrwać w kinie, choć, i owszem, są wyraźne mankamenty, szczególnie w przypadku żeńskich postaci. Połączenie mimiki komendantki Vincent (Laura Linney) z głosem Katarzyny Tatarak wyszło wręcz tragicznie. Nie zachwycał także Tomasz Błasiak jako Casey. Natomiast Bartosz Wesołowski (Michelangelo), Piotr Bajtlik (Leonardo), Paweł Ciołkosz (Raphael) i Józef Pawłowski (Donatello) wypadli całkiem nieźle.
Podsumowując: film Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia, pomimo swych licznych mankamentów, prezentuje się lepiej niż najnowsza gra komputerowa na temat uroczych mutantów (co wynika z recenzji Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants In Manhattan). Można obejrzeć z dzieciakami.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!