Ekranizacja kultowej serii gier to dobra rozrywka dla fanów i miłośników kiczu. Film absolutnie bez zadęcia i miły w odbiorze.
Ekranizacja kultowej serii gier to dobra rozrywka dla fanów i miłośników kiczu. Film absolutnie bez zadęcia i miły w odbiorze.
Pisałem już kiedyś o grzesznych popkulturowych przyjemnościach. Wszyscy je mamy – od czasu do czasu po prostu potrzebujemy odpocząć od wymagających historii, angażujących emocjonalnie relacji, skomplikowanych i realistycznych charakterów przedstawionych postaci. Nie wiem jak Wy, ale ja czasami zamiast obejrzeć dobry serial, jak chociażby House of Cards wolę szmirę w stylu True Blood. Są wieczory, kiedy wśród nagranych na dekoder filmów szukam opisu zaczynającego się od banalnego „X jest zwykłym dostawcą jedzenia, którego zbieg okoliczności wikła w wojnę między gangami miasta Y. Na swojej drodze spotyka piękną Z”. Ba! Powiem więcej, czasami i wolę słuchać Seleny Gomez od Pink Floydów! Krótko mówiąc – nie wszystkie produkty popkultury muszą być „wartościowe”. Czasami po prostu muszą być… takie jakich akurat potrzebujemy. Jeżeli natomiast potrzebujecie płaskiego, przewidywalnego, dobrze zrobionego high-fantasy, to Warcraft: Początek może Wam się spodobać. Jeżeli do tego jesteście fanami Warcrafta, to spodoba Wam się na pewno. Nie wierzcie negatywnym recenzjom – ten film nie zasłużył na swoje żałosne Metascore, które jest wyłącznie dzieckiem zadufanych krytyków zbulwersowanych faktem, że ktoś śmiał z premedytacją zrobić film na jaki czekali fani.
Powiedzmy sobie szczerze – seria Warcraft zawsze była w pewien sposób prostolinijna. Mimo tego, że pojawiało się tysiąc wątków, to przecież bohaterów raczej nie trawiły przesadnie łamiące serca rozterki moralne, a charakter większości postaci był wręcz kreskówkowo prosty. Dominujący był wyraźny podział na dobrych/złych, przy czym nawet orkowie potrafili zachować się przyzwoicie, bowiem związani byli swoimi tradycjami i szeroko pojętym „honorem”. Wszystkich w świecie Warcrafta szło lubić, za wyjątkiem pociągających za sznurki „tych złych”. Dodajmy, że zazwyczaj były to demony, albo osoby pozostające pod wpływem demonów. Poza tym nie brakowało urokliwych widoczków, pobudzających wyobraźnię opisów, desperackich „last standów” i poczucia brania udziału w wielkiej przygodzie. High-fantasy w najlepszym stylu.
Tutaj przychodzi moment, żeby zaznaczyć, że Warcraft: Początek trzyma się bardzo wiernie swojego komputerowego pierwowzoru jeżeli chodzi o szeroko pojęty „klimat”. Ludzie zakuci są w absurdalnie grube zbroje płytowe (każdy jeden żołdak), królowie i przywódcy są niesamowicie naiwni, świat mający przecież imitować okres a’la średniowiecze jest pełen dobrze odżywionych, czystych i ładnych „prostaczków”, a wszelkie problemy da się rozwiązać współpracą i czystym sercem. Normalnie bajka.
Właśnie w charakterze Warcraft: Początek, wynikającym z czerpania pełnymi garściami z oryginału, drzemie siła i słabość tego filmu. Fabuła jest idiotycznie naiwna i pełna nieco absurdalnych sytuacji, ale z drugiej strony – podobnie wygląda to we wszystkich grach Blizzarda. Nie wszystko musi się trzymać kupy, ważne żeby było widowiskowo, ważne żeby stworzyć okazję do zagrania na odpowiednich strunach. Stąd też w całym filmie naliczyłem aż trzy „desperackie obrony” i tyle samo „dramatycznie oczywistych zdrad”. Dramatyzmu w Warcraft: Początek nie brakuje, aczkolwiek jest tani, przesadzony i absurdalnie pompatyczny. Jest tak zły, że aż dobry, bo chociaż robi to ordynarnie, to porusza odpowiednie struny.
Tej przegiętej, nierealistycznej „epickości” podporządkowany jest cały film. Aktorstwo jest bezlitośnie jednowymiarowe. Postaci to kukiełki, stworzone głównie do przeżywania bolesnych strat i wypowiadania dramatyczny kwestii w rodzaju „od tego zależy nasza przyszłość” albo „współpracujemy z wami, bo nie mamy wyboru”. Bitwy nie mają żadnego strategicznego sensu, a królowie rzucają wszystko na jedną szalę zupełnie bez sensu.
Dodatkowym problemem jest fakt, że osoby nieznające filmu z miejsca się w Warcraft: Początek zagubią. Po relatywnie spokojnych pięciu minutach zaczyna się karuzela zdarzeń, a scenarzyści w kwadrans przedstawiają wszystkich bohaterów tego dramatu, których jest całkiem sporo, a do tego nakreślają ramy dla całej opowieści. Moim zdaniem reżyser zwyczajnie nie chciał tracić czasu, miał przecież sporo do pokazania, stąd film jest długi, wręcz napakowany po brzegi, co trzeba pochwalić. Rozumiem jednak, że postronni widzowie muszą czuć się absolutnie skonfundowani kawalkadą nowych pojęć, imion, miejsc, ras i tak dalej. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że to film przede wszystkich dla fanów (których była w piątek pełna sala).
Na marginesie muszę tutaj zaznaczyć, że historia przedstawiona w Warcraft: Początek nieco odchodzi od oryginału. Są to zmiany niezbędne, aby odpowiednio naszpikować film akcją, oraz zachować tempo właściwe dzieciom kinematografii. Ostatecznie sens pozostaje w głównej mierze zachowany, można się więc spodziewać, że kolejne części, o ile powstaną, będą kontynuowały historię znaną z „lore” Warcrafta.
Jeżeli chodzi o warstwę techniczną, to jest bardzo dobrze. Nie brakuje prezentacji pięknych krajobrazów, nie brakuje pierwszej klasy CGI, wreszcie nie zawodzi muzyka. Estetycznie Warcraft: Początek jest równie śliczny co kiczowaty (te zbroje płytowe!). Jeżeli chodzi o aktorstwo… cóż – tak krawiec kraje, jak mu materiału staje. Role rozpisano płasko, w zgodzie z płaskim scenariuszem, stąd nic dziwnego, że aktorzy nie mają nawet okazji żeby wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Jedynie Travis Fimmel pozwala sobie na aktorskie wygibasy, chociaż jego maniera przypomina tę znaną z Wikingów w nieco zmiękczonej formie.
Jeżeli macie ochotę iść na Warcraft: Początek, to śmiało idźcie. Nie dajcie się omamić ważniakom z poważnego świata krytyki filmowej, nie dajcie się przekonać zadufanym znawcom dziesiątej muzy szukającym w Warcrafcie czegoś więcej niż czystej rozrywki dla rasowych nerdów i fanów uniwersum stworzonego przez Blizzarda. Ci sami ludzie wysoko ocenili nowe Gwiezdne Wojny, które są przecież gniotem do kwadratu. Warcraft to druga strona tej samej monety – film bez powodu skrzywdzony, który spodoba się fanom i nie pozostawi widza z poczuciem niesmaku, ani z wrażeniem, że twórcy ordynarnie polecieli na kasę.