W takiego FPS-a jeszcze nie grałem.
W takiego FPS-a jeszcze nie grałem.
Kiedy dostałem propozycję zrecenzowania gry o nic niemówiącym mi tytule Lovely Planet, czym prędzej zajrzałem do sieci i odniosłem wrażenie, że studio QUICKTEQUILA stworzyło duchowego następcę Noby Noby Boy. Kuriozalnej produkcji z PlayStation 3, pod którą podpisał się Keita Takahashi, znany przede wszystkim z cyklu Katamari. Bliźniaczo podobny kierunek artystyczny i japońskie naleciałości zwiastowały, że będę miał do czynienia z czymś wyjątkowym. I faktycznie, Lovely Planet to pod pewnymi względami najdziwniejszy, a zarazem najświeższy FPS, w jakiego grałem od lat.
Zanim przekonałem się na własnej skórze, czym właściwie jest Lovely Planet, twórcy przekonywali mnie w opisie, że to najbardziej autentyczne doświadczenie, jakie może zaoferować gatunek FPS, a zarazem „gra o strzelaniu i skakaniu”. Szczególnie ta druga część opisu najlepie oddaje ducha tej nietypowej produkcji. Gra przenosi nas bowiem do dziwacznego, na pozór przyjaznego świata, w którym na każdym rogu czeka nowe niebezpieczeństwo. Cel bohatera dzierżącego dziwaczną pukawkę, strzelającą purpurowymi sześcianami, jest bardzo prosty – trzeba dotrzeć do fioletowego słupa, po drodze unikając przeszkód i wrogich pocisków i likwidując czerwonych adwersarzy.
Jak nie trudno zgadnąć, droga do mety jest najeżona rozmaitymi pułapkami, z którymi radzimy sobie poprzez skakanie i/lub strzelanie. Tylko tyle i aż tyle. Lovely Planet szczyci się swoją prostotą, zamierzonym minimalizmem, który odrzuci miłośników FPS-ów z milionem perków, broni i wybuchowych akcji. Z drugiej strony, QUICKTEQUILA świadomie celuje w zupełnie inną grupę odbiorców. Speedrunnerów, graczy uwielbiających w nieskończoność powtarzać kilkudziesięciosekundowe sekwencje tylko (aż) po to, by perfekcyjnie przejść dany fragment. Ludzie ćwiczący skilla, których nie odstrasza konieczność powtarzania etapu po jednym wrogim trafieniu, z pewnością spojrzą przychylnie na Lovely Planet. Nie brakuje jednak i takich, którzy traktują grę jak wydmuszkę w pastelowych kolorach. Prostacką, pozbawioną głębi i zrobioną bez większej finezji.
Kto ma rację? Jak zwykle w takich przypadkach bywa, prawda leży pośrodku i przedstawiciel każdej postawy ma w zanadrzu swoje argumenty. Nie da się ukryć, że Lovely Planet z setką etapów w pięciu światach nie należy do najbardziej rozbudowanych i zróżnicowanych produkcji. To w końcu, jak mówią sami twórcy, „gra o strzelaniu i skakaniu”. Można to oczywiście uznać za wadę, ale z drugiej strony mniej więcej na takich samych podstawach funkcjonują kultowe zręcznościówki pokroju Super Meat Boy. Gry, w których prosty pomysł i mistrzowska realizacja pozwala ćwiczyć swoje umiejętności w powtarzalnych i na pozór nużących sekwencjach.
Lovely Planet jako FPS obdziera gatunek ze „zbędnych” wodotrysków i urozmaiceń, pozostawiając do dyspozycji śmiałka prostą mechanikę w surowej (acz urokliwej) otoczce. Tutaj faktycznie nie liczy się nic poza błyskawicznym reagowaniem na pojawiające się zagrożenie i celne strzelanie. Chociaż w przypadku wersji na Wii U, która trafiła niedawno do cyfrowej dystrybucji (pecetowcy znają Lovely Planet od dwóch lat), punktem wyjścia jest opanowanie klawiszologii. O ile chodzenie i celowanie nie nastręcza zbyt wielu problemów (dwie gałki), tak do skakania (LZ) i automatycznego namierzania (L) trzeba się chwilę przyzwyczaić. Szczególnie, gdy musimy te dwie czynności wykonać niemalże równocześnie. Czułość wychyleń gałek można zmienić w menu, jednak obłożenie przycisków pozostaje „fabryczne”, co nie jest najlepszym rozwiązaniem. Druga sprawa, to przyzwyczajenie się do fizyki panującej w grze. A dokładnie rzecz ujmując, wyczucie skoku. Już po kilku pierwszych poziomach natykamy się na lewitujące platformy, które zapadają się pod naszym ciężarem, dlatego nie sposób przystanąć na sekundę i wymierzyć kolejny sus. Wszystko trzeba robić błyskawicznie i z wyczuciem, a to przychodzi dopiero z czasem.
Taka jest jednak specyfika skillowych gier, w których praktycznie wszystko zależy od naszej zdolności poruszania się w wirtualnym świecie i rozumienia prawideł rządzących tym uniwersum. Jak już pisałem, Lovely Planet nie ma zbyt wielu tajemnic do odkrycia, tym niemniej komfortowe pokonywanie kolejnych plansz nie jest możliwe, gdy próbujemy lecieć „na łeb, na szyję”. Bez pomyślunku i na żywioł, bo a nuż się uda.
Nie ma przez to czasu na podziwianie otoczenia, chociaż to żadna wada. Stylistyczny minimalizm i proste formy sprawdzają się bardzo dobrze w tego typu rozgrywce i nie odrywają uwagi grającego od tego, co najważniejsze. Skupiamy się na skakaniu i strzelaniu do czerwonych kwadratów. Cała reszta, choć na swój sposób urocza, schodzi na drugi plan. Co innego genialna ścieżka dźwiękowa, pod którą podpisał się londyński artysta Calum Bowen. Całość jest do odsłuchania tutaj. Skoczne, łatwo wpadające w ucho melodyjki komponują się idealnie z tym, co dzieje się na ekranie. Rzadko zdarza mi się pochylać nad warstwą muzyczną danej gry i szukać informacji o autorach, jednak w przypadku Lovely Planet udźwiękowienie od razu przykuło moją uwagę. Tych kilka sympatycznych utworów Bowena skutecznie uzupełnia rozgrywkę, nadając całej przygodzie charakterystycznego klimatu.
Lovely Planet to gra głównie dla speedrunnerów, których nie zadowala powolne zwiedzanie świata, strzelanie zza osłony i szukanie drugiego dna w wizji twórców. To prosta, skillowa strzelanka, która mówi na wstępie, jaka jest naprawdę, i albo damy się porwać prostemu pomysłowi, albo znudzimy się po kilku/kilkunastu krótkich etapach. Jeżeli już jednak zgodzimy się na reguły wymyślone przez QUICKTEQUILA (a to naprawdę fajna, wymagająca i satysfakcjonująca zabawka), to grając na Wii U musimy przymknąć oko na wspomniane fabryczne obłożenie przycisków i niewytłumaczalny brak sieciowych rankingów. Nawet najfajniejszymi akcjami i najlepszymi czasami przejścia możemy się cieszyć wyłącznie w samotności lub poszpanować w lokalnym gronie. A szkoda. Lovely Planet ma potencjał i robi dużo dobrego, ale do pełni szczęścia sporo brakuje.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!