Najnowszy sezon Gry o Tron to festiwal nudy, ale z niesamowitym pokazem fajerwerków w finale, który wynagrodził mi godziny oczekiwania.
Najnowszy sezon Gry o Tron to festiwal nudy, ale z niesamowitym pokazem fajerwerków w finale, który wynagrodził mi godziny oczekiwania.
Śledzę serialową Grę o Tron właściwie od samego początku. Przyznam szczerze, że nie wiązałem wielkich nadziei z tą produkcją, a jej sukces zaskoczył mnie chyba niewiele mniej niż jej twórców. Szybko okazało się, że popularna wyłącznie w „nerdowskich” kręgach książka jest bardzo wdzięcznym materiałem do ekranizacji, a intrygi, wojny i zdrady dokonywane w wyimaginowanym świecie Westeros szybko zaczął śledzić cały świat. Nie bez powodu. I nie, tym powodem nie są smoki. One są akurat tutaj zupełnie bez sensu.
Serial oparty na kanwach prozy George’a R. R. Martina od początku zwracał uwagę dzięki bezkompromisowemu podejściu do głównych bohaterów. Kultowe stało się już przedstawianie autora książek jako ponurego żniwiarza, który bez litości morduje co sympatyczniejsze postaci. Zaufaliśmy nie temu komu było trzeba? Śmierć. Chwila nieuwagi? Śmierć. Przegrana bitwa? Zazwyczaj też śmierć. Wszystko to składało się na pewien rodzaj dziwacznego realizmu. O ile bowiem w Westeros i okolicach nie brakowało odrobiny magii, sporej dawki dziwacznych konstruktów i wciąż żywych legend, tak z grubsza rzecz biorąc Pieśń Lodu i Ognia (bo tak brzmi nazwa całego cyklu książek – Gra o Tron to w rzeczywistości nazwa pierwszego tomu) była realistyczna, zwłaszcza w porównaniu do innych książek z gatunku szeroko pojętego fantasy. Postaci kierowały się egoistycznymi pobudkami, a walka o wpływy była zadaniem brudnym, fascynującym i wymagającym ogromnej determinacji, nie mówiąc o inteligencji.
Niestety im dalej w las, tym mniej w Grze o Tron rzeczonego realizmu do spółki z niepotrzebnym budowaniem dłużyzn to moje dwa główne zarzuty w stosunku do szóstego sezonu. To wciąż bardzo dobry serial, ale pozbawiony już tego ciężkiego klimatu intrygi i intelektualnego siłowania się ze sobą. Coraz częściej błędne decyzje nie ciągną za sobą przykrych konsekwencji, a z opresji ratują bohaterów dziwaczne zbiegi okoliczności, szczęście, albo pojawiające się niemalże znikąd „deus ex machina”. Coraz więcej jest w Grze o Tron naciąganych elementów fabularnych, niedopatrzeń czy też zwykłych uproszczeń (nieraz ciężko je rozróżnić). Moim zdaniem wynika to wprost z faktu, że scenarzyści nie mają już solidnego podparcia w formie prozy Martina. Bądź co bądź musi być o wiele łatwiej pracować nad takim rozbudowanym materiale mając już gotowe rysy psychologiczne postaci w poszczególnych sytuacjach, opisy tła, cale dialogi i tym podobne.
Najnowszy sezon to kulminacja wszystkiego co w Grze o Tron najgorsze od samego początku i jednoczesna konsumpcja praktycznie całego dorobku serii, wypracowanego przez ostatnie lata. Ciężko nie odnieść wrażenia, że poznaliśmy odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania. „Ubito” kilka ciekawych postaci, wprowadzając tylko jedną nową (i to w zasadzie o roli epizodycznej). Jakby tego było mało, praktycznie połowa sezonu sprowadzała się do nadawania sensu, nudnym wątkom Aryi, Brana i Daenerys. Sytuację ratowała wyłącznie reżyseria i w miarę dobre aktorstwo odtwórców niektórych ról. Głównie drugoplanowych, bo ci z pierwszego szeregu w szóstym sezonie wyglądają już na nieco zmęczonych. Emilii Clarke (Daenerys) nie da się już oglądać, Kit Harington (Jon Snow) pozostaje drewniany jak zawsze, Sophie Turner (Sansa) po niezłym piątym sezonie wraca do bycia wkurzającą małą damą, a Maisie Williams (Arya) ktoś powinien powiedzieć, żeby cieszyła się aktorstwem póki może, bo po Grze o Tron nie czeka jej żadna przyszłość. Radę wciąż daje duet Lena Headey (Cersei) i Nikolaj Coster-Waldau (Jamie) jako rodzeństwo Lannisterów, ale pociągnięcie całego serialu to zbyt duże wyzwanie, nawet dla nich.
Pastwię się i pastwię jak szóstym sezonem, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że źle się bawiłem oglądając ostatnie dziesięć odcinków. Muszę przyznać, że to najlepszy technicznie serial jaki widziałem w życiu (a niechętnie przyznaję, że widziałem ich nieco za dużo). Bitwa z przedostatniego odcinka to absolutny techniczny majstersztyks, nawet jeżeli z punktu widzenia fabularnego można się do niej przyczepić. Świetne były w tym sezonie wszelkie panoramy, jak zawsze wrażenie robiła scenografia. Zwróciłem też uwagę na muzykę, ale to wrażenie pozostało prawdopodobnie po finale „szóstki” w której odpowiednio nastrojowych nut nie brakowało, a które pojawiały się w idealnych momentach.
Najnowszy sezon Gry o Tron nieraz boleśnie się dłużył, ale jednocześnie dostarczył niezapomnianych wrażeń i scen. Jako całość potrafił działać na nerwy, wręcz irytować, ale bez wątpienia zostanie zapamiętany. Całość wyraźnie przyspieszyła w ostatnim odcinku, co moim zdaniem wyraźnie wskazuje na to, że scenarzyści chcą nieco przyspieszyć tempo, aby zakończyć sagę w kolejnym roku. Niedługo później na sto procent zostanie zapowiedziana kontynuacja albo spin-off, bo przecież nie zabija się kury znoszącej złote jajka, ale to już inna kwestia. Póki co pozostaje nam cieszyć się na kolejny sezon, bo zwyczajnie będzie on MUSIAŁ być naładowany akcją po brzegi. Wiele wątków udało się z szóstej serii zamknąć, niektóre tajemnice wyjaśnić, aczkolwiek ostateczna rozgrywka pozostaje nierozstrzygnięta. Nudnawy momentami szósty sezon na pewno nie zniechęci nikogo przed sięgnięciem po kolejny, zwłaszcza, że mamy cały rok, żeby odpocząć od intryg i wojenek świata Westeros.