Po tygodniu Pokemon Go zawojowało cały świat. I mój dom.
Po tygodniu Pokemon Go zawojowało cały świat. I mój dom.
Warto wspomnieć, że stanowimy w miarę zdrową psychicznie rodzinę. Standard - 2+1(+pies). Z mężem jesteśmy mocno zaangażowani w świat gier, więc o Pokemon Go rozmawiało się u nas od dawna. Pierwszy przed szereg wystąpił mój mąż, któremu, nie przesadzając, lekko odbiło. Nic dziwnego. Od dziecka jedną z jego ulubionych serii były te z Pokemon w nazwie, ale do Go podchodził sceptycznie. Bardzo szybko mu się jednak odmieniło.
Osobiście w Pokemony podczas szczenięcych lat nie grywałam, jakoś nie porywała mnie też serialowa historia Pikachu i Asha. Ale z uniwersum byłam na bieżąco dzięki Mateuszowi, który w szkolnej ławce na każdej lekcji matematyki dokształcał mnie z umiejętności każdego stworka i ich ewolucji. Muszę wspominać, że przez bardzo długi czas nie miał dziewczyny?
Dlatego też wyobraźcie sobie sytuację, w której niemalże dwumetrowy facet wpada po spacerze z psem dysząc do domu i pyta od progu - „Hej, Kochanie, chcesz zobaczyć mojego Pokemona?”. Nasuwają się dziwne myśli? I wtedy widzisz ekran telefonu i wiesz - właśnie przegrałaś z Bulbasaurem. Czy da się niżej upaść?
Otóż da się. W niedzielny wieczór wpadł nasz wspólny przyjaciel. Standardowy proceder - dobra muzyka i gadanina o byle czym. Spokojny wieczór przerwał mój mąż, który... postanowił wyjść i zapolować. Oczywiście, panowie poszli na wycieczkę razem i wylądowali w pobliskim seminarium, bo tam, jak się okazało, kręciło się kilka ciekawych Pokemonów. Bramy placówki były jednak zamknięte, więc poprosili o pomoc ochroniarza. Ten, choć miał ogromne chęci, nie wiedział jak miałby wytłumaczyć z kręcących się po terenie seminarium panów ze smartfonami. Ostatecznie „łowcy” pocałowali klamkę i wrócili na tarczy.
Następnego dnia wyskoczył z domu jak poparzony. Wrócił z nietęgą miną, obrażony na cały świat. Jakiś 12-latek na deskorolce zgarnął mu sprzed nosa Pikachu.
Dotarło do mnie - mam dwójkę dzieci...
Każdy z domowników ma swoje ulubione platformy. Ja uwielbiam grać na mobilkach, mój mąż na konsolach, a córka upodobała sobie w szczególności Wii U. A jeśli Wii U, to i Pokemony. Ma sporą kolekcję amiibo, ale pierwszy na liście był Pikachu. Swojego konta w Pokemon Go, oczywiście, nie ma, bo ma dopiero pięć lat. Nie przeszkadza jej to jednak w łapaniu Pokemonów. Przecież wystarczy dorwać jedno z rodziców i wywabić ich na zewnątrz (Patrz, tato, ile Pokemonów tam czeka!).
A ze spacerami bywa ostatnio różnie. Jestem człowiekiem, który zazwyczaj gdzieś się spieszy, więc i podczas spacerów zamiast spokojnie iść - biegnę. O ile, oczywiście, mam w ogólne czas gdzieś wyjść. Wraz pojawieniem się Pokemon Go spacery stały się nie tylko przyjemne (bo spacery zawsze są przyjemne), ale i zabawne. Bo Ala ma małe, dobre, dziecięce serduszko i nigdy nie zostawi Pokemona w potrzebie. Jak mówi - samemu będzie mu smutno, więc lepiej rzucić w niego tą kulką. Więc chodzimy i zbieramy. Bo Pokemonom będzie smutno.
I kiedy tak piszę moja córka wraca właśnie ze spaceru i od progu wypinając pierś mówi - „Mamo, złapałam dzisiaj 7 Pokemonów. Czy jesteś ze mnie dumna?”. Cóż, może Ameryki nie odkryła, ale na wszystko przyjdzie czas.
„Powiedz mi, Kasia, co to są te Pokemony?” - i tak się zaczęło. Moi znajomi w gry nie grają. Ale mają ciekawego świata syna. Młody szybko ogarnął pokemonowy szał i poprosił mamę o pobranie gry na tablet. Jak im to wyszło? Z tego, co wiem, raczej skończyło się im plażowanie na Mazurach i odpoczywanie w cieniu drzew. Pobliskie miejscowości zostały zwiedzone wzdłuż i wszerz. A to przecież jeszcze nie koniec. Bo za Pokemonami trzeba chodzić. Polowanie jeszcze trwa!
Spokój ducha został zaburzony za to u Cośka. Cosiek jest przedstawicielem rasy shih tzu. Krótkonożnym psem, kochającym kawałek poduchy, zagrychę z puchy popitą zimną wodą, kawałek kosteczki. Jego znakiem rozpoznawczym jest obruszający szczek na każdego, kto pachnie kotem. Bo Cosiek boi się kotów. Nagle jednak w to pieskie, idealne życie wkradły się potwory rodem z piekieł - Pokemony. I kazały mu chodzić. I zmieniać co chwilę trasę. I chodzić...
Do tej pory kłóciliśmy się z mężem, kto wyprowadza psa. I nie zrozumcie mnie źle - to nasze zadanie, ale to małe ciałko ma w sobie paskudnego demona. Z tego też powodu, choć działa jak króliczki Duracella, szybko opada z sił i trzeba go siłą zaciągać do domu. Dlatego pogoń za Pokemonami dobija Cośka. I w sumie bardzo dobrze, bo nie ma sił grzebać w śmieciach i podgryzać nogawek wieczorami. Teraz leży. Kolejny spacer za nim, a za kilka godzin następny. Jego smutne oczy zdają się wołać o litość do Pokemonów. Chcecie zobaczyć, jak teraz wygląda po takim pościgu Cosiek? Proszę bardzo:
„Jestem złą matką, bardzo złą matką, okropną matką” - powtarzałam sobie w duchu biegnąc co sił w nogach do przedszkola mojej córki. Była 16:30, a dziecko odbierałam zazwyczaj maksymalnie do 16.00. Wpadłam zdyszana na pierwsze piętro, grzecznie poprosiłam o wydanie latorośli i przepraszam za tak późną porę. A wyglądałam przy tym bardzo niekorzystnie - miałam rozczochrane włosy, byłam cała mokra, bo na zewnątrz szalała ulewa. „To wszystko przez tę wizytę u lekarza” - wydaliłam z siebie dysząc. Bo przecież nie powiem im, że tego dnia udałam się na przypadkowe polowanie na Pokemony.
Dlaczego przypadkowe? Bo dwa ostatnie dni użerałam się albo z serwerami gry albo z załogą swojego operatora, który przeżywał kryzys internetowy - innymi słowy, mogłam wieczorami chodzić, ale rzadko coś łapałam, choć udało mi się dorwać jeden interesujący PokeStop (załączam zdjęcie). A jak już coś złapałam, gra odwracała się ode mnie, pokazywała środkowy, brzydki paluszek i zawieszała w najmniej odpowiednim momencie. Przeciążenie serwerów. Za dużo osób gra. Przeklęty świecie!
Ale tego dnia wszystko śmigało jak należy i postanowiłam przystąpić do testów. Tak się złożyło, że zrobiło się w metrze wielkie zamieszanie i ostatecznie wyszłam nie na tej stacji, co powinnam. I co się okazało? W strudze deszczu szukałam drogi do przedszkola. Ale, tak sobie pomyślałam, włączę aplikację, zobaczę, co za stwór w trawie piszczy. I mnie poniosło. Dokładniej na dziką polanę, której nigdy nie widziałam, a która była rzut kamieniem od przedszkola mojej córki. A przy polance - jeziorko. W środku Warszawy. A w jeziorku... Goldeen! I wtedy stało się. Zgubiłam drogę, przypłaciłam to zdrowiem, spóźniłam się do przedszkola. Ale co tam. Złapałam 6!