Zgadnijcie, jakiej gry z siódemką w tytule nie kupować?
Zgadnijcie, jakiej gry z siódemką w tytule nie kupować?
Konsolowy debiut 7 Days to Die śmierdział z daleka – jak to możliwe, by gra po trzech latach produkcji w formie early access była cały czas w wersji alfa na swojej rodzimej platformie, a na Xbox One i PlayStation 4 wychodziła jako produkt końcowy? Pierwsze zwiastuny zapowiadały przeciętną jakość od początkowych scen, także sprawa nie wyglądała najlepiej. Gdy pudełko z 7 Days to Die wreszcie znalazło się w moich rękach podejrzliwie obróciłem je kilka razy w poszukiwaniu dopisku o wczesnej wersji lub jakiegokolwiek oznaczenia pozwalającego skapnąć się, że to czym aktualnie gra jest bynajmniej nie jest tym samym za co klient myślał, że płaci. Wydanie tytułu w ten sposób jest o tyle bezczelne, że Xbox One oferuje już dostęp do rozwijających się produkcji – gościł tam Elite Dangerous, obecny jest ARK: Survival Evolved i The Long Dark, a więc same doświadczone marki.
Gra reprezentuje gatunek popularnych ostatnimi czasy postapokaliptycznych survivali z zombie w roli głównej, a na usprawiedliwienie twórców dla tak oryginalnego scenariusza dodać można jedynie, że tytuł powstaje od trzech lat, a jego koncept stworzono w 2012. W tamtych czasach zombie dopiero zaczynały wyskakiwać z lodówki, a twórcy nie zdążyli ich jeszcze maksymalnie wymęczyć. Trójka znajomych postanowiła stworzyć najlepszy vokselowy survival i walczy z tym zadaniem do dziś. Podejrzewam, że finansowa rzeka kickstarterowej gotówki musiała zacząć wysychać, bo tylko tak racjonalnie da się wytłumaczyć wydanie 7 Days to Die na konsolę w takim stanie. Chociaż nie. Jednak nic ich nie tłumaczy.
Żeby było śmieszniej, gra nie od samego początku prezentuje swoje prawdziwe oblicze. Początkowo kusi szerokim wyborem ustawień rozgrywki – „singiel” lub „multi” w tryb kampanii lub w losowym świecie z różnorodnymi ustawieniami poziomu trudności, agresji zombie, wielkości populacji czy czasu odrodzenia, dodatkowo z opcją zabawy na podzielonym ekranie... cóż, zapowiadało się nieźle. I to nawet pomimo paskudnych monstrów robiących za dostępnych bohaterów.Gdzieś tam w tym wszystkim czai się duch znacznie lepszej pecetowej wersji. Przeżycie w świecie pełnym krwiożerczych zombie bywa wybitnie trudnym zadaniem – w dzień bestie są ospałe, ale w nocy popylają na swoich nieżywych nóżkach aż się miło patrzy. Świat składa się z voxeli, możemy więc wpływać na wygląd terenu i dać upływ wyobraźni, a także zatopić się w całkiem bogatym craftingu. System rozwoju postaci powoli, ale systematycznie rozwija używane umiejętności. Z czasem ma to spore znaczenie dla zabawy. Jest ten cały element napędzający rozgrywkę, bo musimy przecież jeść, pić, znaleźć lepsze odzienie (początkowo nie mamy żadnego), przyda się też przecież jakaś broń i tak to się kręci. I to wszystko byłoby ok, gdyby nie... cała reszta. Totalnie cała reszta.
Gra. Jest. Słaba. Walka to kpina w stylu machania różdżką albo patykiem, kiepsko animowana, niezbyt angażująca ani przyjemna. A jest to o tyle istotne, że akurat walki jest całkiem sporo, szczególnie, gdy nie jesteście na tyle cierpliwi, by chodzić kucając i dobrze się rozglądać przez większość gry. Poza tym nie ma tu żadnych dodatkowych ciosów, ruchów – to po prostu zwykłe zaklikiwanie wroga na śmierć w niezwykle mało interesujący sposób. Nawet łukiem. Co więcej, produkcja jest potwornie brzydka i to w na dwa różne sposoby. Pierwsza warstwa to oprawa wizualna. Ok, voxele nie są pięknymi grami, ale 7 Days to Die przeskoczy w brzydocie jakikolwiek tytuł, który wyszedł na Xbox One w od początku życia tej konsoli. Na dobrą sprawę Half-Life 2 wygląda lepiej bez modów. Rozpikselowane tekstury, uproszczone modele przedmiotów gryzą się o miano największego bubla tej produkcji razem ze spadającą liczbą wyświetlanych fps-ów w towarzystwie wybrakowanych animacji, jawnego podmieniania tekstur czy doczytywania szczegółów w zdecydowanie zbyt bliskiej odległości. Interfejs to natomiast nieporozumienie, nikt z twórców nie pomyślał o wygodzie obsługi, skąd kwiatek – by przenieść przedmiot do swojego ekwipunku musimy na niego kliknąć, następnie przeciągnąć i potem umieścić w odpowiednim slocie, a więc mamy tu naśladowanie obsługi za pomocą myszy. Kiepsko.
Na wykreowany świat patrzy się ciężko. Ubogie, powtarzające się tekstury, puste poszarzałe przestrzenie, kompletnie psują klimat zabawy, nie pomaga nikła oprawa dźwiękowa – dźwięki są fatalne, boleśnie oskryptowane (dźwięk nie pojawia się stopniowo, a nagle, identycznie znika, gdy przekraczamy ustalone miejsce), przez większość czasu z głośników dobiega cisza i monotonny odgłos stawianych kroków. I to chyba nawet lepiej dla tej gry, że pozostaje w milczeniu. Gwóźdź do trumny to liczne błędy i bugi, przez niektóre z nich niestety się ginie, co dla survivalowej produkcji jest niestety karygodne.Jestem fanem survivali. Jakoś tak się dzieje, że ten typ zabawy do mnie trafia, nawet ze swoimi bolączkami - pokochałem State of Decay na Xbox 360 pomimo słabej grafiki, zabugowanej strony technicznej i momentami topornego wykonania. Swego czasu bawiłem się dobrze nawet przy The WarZ póki tytułu nie zżarli hakerzy. W takich grach na wiele rzeczy trzeba przymykać oko, tym bardziej, że póki co mało która z nich ukazuje się w gotowej wersji. Ale na taki postępek jakim jest 7 Days to Die na konsole nie może być przyzwolenia.
7 Days to Die to tytuł niegodny swojego konsolowego wydania – pecetowa alfa bezmyślnie przeniesiona na konsole, niedopracowana, paskudna i wciśnięta jako gotowy produkt. Tak się po prostu nie robi.
*Nie sugerujecie się screenami, są promocyjne, a ta gra tak NIE wygląda.