Florence Foster Jenkins to wykonawczyni otoczona specyficznym kultem – (anty)diva operowa, śpiewaczka, która słynęła nie z tego, że wspaniale śpiewa, lecz z faktu, iż kompletnie nie umiała śpiewać. Historia przeniesiona na kinowy ekran przez Stephena Frearsa (reżysera rewelacyjnej Tajemnicy Filomeny) wydaje się niewiarygodna, potwierdzając tym samym z pozoru banalne stwierdzenie, że życie pisze najlepsze scenariusze. Nasza bohaterka nie ma talentu wokalnego ani czystego głosu, fałszuje, odtwarzając nawet najprostszą melodię, ale zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy – co więcej, występuje przy pełnej sali i zawsze jest oklaskiwana. Jak to możliwe? Cóż, jak powiedział wiedźmin Geralt, uderzając mieszkiem w twarz strażnika, pieniądz otwiera każde drzwi. Florence, dziedziczka bogatego bankiera, nie należy jednak do ludzi wyrachowanych. Wręcz przeciwnie – jest mecenaską muzyki, założycielką i filarem „Klubu Verdiego”, szczodrą osobą o złotym sercu, która lekką ręką rozdaje pieniądze i prezenty tak przyjaciołom, jak i pracownikom. Oszałamiająca kariera sceniczna śpiewaczki stała się możliwa dzięki jej życiowemu partnerowi, a zarazem impresario St. Clairowi Bayfieldowi.
Bayfield to marny aktor, który nigdy nie odniósł sukcesu, umiejętnie jednak pogrywa ludźmi. Sprawnie rozdaje ciosy pełnym złota mieszkiem prosto w twarz recenzentom, a nawet samej widowni, oferując bilety jedynie wybranym „melomanom”. W ten sposób przez długie lata udało mu się utrzymać nad połowicą parasol chroniący przed deszczem drwin i krytyki, dzięki czemu mogła ona szczęśliwie trwać w złudnym przekonaniu o własnej wielkości. O tym, że jest boska. Niestety, w końcu sprawy zaczynają wymykać się z rąk i coraz trudniej pokonać „strażników” broniących muzycznych bastionów. Florence postanawia nagrać płytę. Jako że trwa II wojna światowa, zamierza swym śpiewem osłodzić ciężkie życie amerykańskich żołnierzy i weteranów. Mało tego, jej marzeniem okazuje się występ w słynnej Carnegie Hall... Tak prezentuje się stricte komediowa warstwa filmu, jednakże pod nią biegnie strumyczek tragizmu, który mało kogo pozostawi obojętnym. Frearsowi udało się stworzyć dzieło stanowiące niesamowite połączenie obłędnie zabawnej komedii z dramatem. Przez większość seansu płaczemy ze śmiechu, lecz jest tu kilka chwil, gdy Boska Florence wyciska łzy wzruszenia. Za oszałamiający efekt odpowiadają przede wszystkim genialne kreacje aktorów. W rolach głównych wystąpiły gwiazdy srebrnego ekranu - Meryl Streep i Hugh Grant. Godnie partneruje im Simon Helberg w roli akompaniatora „najgorszej śpiewaczki świata” – dla odmiany utalentowanego pianisty Cosme McMoona. Generalnie do obsady zaproszono wielu świetnych aktorów, co już samo w sobie stanowiło niemal gwarant sukcesu.
Wielką siłą filmu Stephena Frearsa jest zarówno interesująca fabuła, bogata scenografia i kostiumy, jak i konstrukcja postaci. Doskonale wygrana została specyfika głównej bohaterki – jej ekscentryzm (absurdalność niektórych zachowań i przyzwyczajeń), połączony jednak z pogodą ducha, pragnieniem dostrzegania w innych dobrych stron, radzeniem sobie z tragedią, jaka dotknęła ją w kwiecie wieku. To postać tyleż zabawna i dziwaczna, co silna, na swój sposób godna i wspaniała. Życie tej kobiety zostało niegdyś zrujnowane, ta jednak podniosła się i na gruzach zbudowała szczęście, koniec końców spełniając swoje marzenia. Meryl Streep poraża ładunkiem emocjonalnym, który wręcz emanuje ze scen, w których bierze udział. Żeby wiarygodnie zagrać „najgorszą śpiewaczkę świata” i właściwie oddać drgające, porwane dźwięki, przypominające raczej „śpiew” kozy lub przejedzonego kocura aniżeli istoty ludzkiej, które charakteryzowały występy prawdziwej Florence Foster Jenkins, paradoksalnie trzeba mieć wielki talent wokalny. Streep niezaprzeczalnie go posiada – pod koniec filmu możemy posłuchać, jak aktorka śpiewa naprawdę. Grant, wcielając się w Bayfielda, sugestywnie połączył „śliskość” i moralną dwuznaczność tej persony z oddaniem i przywiązaniem, jakie żywił do swej towarzyszki. Z kolei Helberg kompletnie rozbraja jako kruchy, wrażliwy, stereotypowo zniewieściały, lecz skrycie zafascynowany kulturystyką mężczyzna, który nawet jeśli nie jest gejem, momentalnie zostaje tak zaklasyfikowany przez otoczenie. Mimika tego ostatniego, spojrzenia, sposób, w jaki odgrywa tuszowanie histerycznego rozbawienia, wywołane przez frenetyczne popisy chlebodawczyni, to majstersztyk aktorstwa.
Poczucie humoru prezentowane w obrazie Boska Florence stanowi mariaż slapsticku, komedii sytuacyjnej oraz typowo brytyjskiego wysublimowanego dowcipu (zdecydowanie z górnej półki, praktycznie nie ma tu kloacznych żartów, wyjąwszy może prostackie zachowanie jednej z drugoplanowych bohaterek). Powala na kolana choćby scena, w której nasza śpiewaczka za dobrą monetę bierze słowa z listu powracającego z frontu żołnierza (który usłyszał w radiu jej utwór): Straciłem lewą nogę i połowę twarzy, ale teraz cieszę się, że żyję. A takich perełek jest o wiele więcej...
Do mocnych stron filmu należy przekaz podkreślający, jak ważna w życiu jest odwaga, by sięgać po swoje i pokonywać przeszkody, jak potężna jest lojalność i wdzięczność, które okazują się silniejsze od wstydu, miłości własnej czy ambicji. W jednej z najbardziej wzruszających scen widzimy, jak osoby, które wcześniej najbardziej śmiały się z Florence, później najżarliwiej ją bronią przed gwiżdżącą publiką. Gorąco oklaskują dziwaczną divę, bo widzą, że ta kobieta wkłada w ów występ całe swoje serce. Warto również podkreślić, że twórcy, choć przychylają się raczej do tezy, iż St. Clar Bayfield miał na względzie głównie dobro Florence, pozostawiają widzom pewne pole do manewru w interpretacji tej postaci. Sytuacja nie jest bowiem prosta, a nasz bohater to osoba kontrowersyjna. Równie prawdopodobna jest wersja, że cynicznie żerował na próżności i naiwności utrzymującej go kobiety, pozwalając, by robiła z siebie pośmiewisko. Z drugiej strony, trudno zaprzeczyć, iż sprytne oszustwa niespełnionego aktora podsycały w niej witalność i pragnienie życia. Tak czy owak, najbardziej popularne nagranie z Carnegie Hall to... recital potwornie fałszującej Florence Foster Jenkins. Płyta „najgorszej śpiewaczki świata” okazała się radiowym hitem. Po śmierci wykonawczyni (w 1944 r.) pojawiło się wiele naśladowczyń jej scenicznego emploi. Jak sama powiedziała: Mogą mówić, że nie umiałam śpiewać, ale nikt nie powie, że nie śpiewałam. Odniosła więc sukces i spełniła swe marzenia.
Na koniec warto powiedzieć, że Stephen Frears zadbał, by widzowie obejrzeli zdjęcia prawdziwej boskiej Florence. Polscy odbiorcy otrzymują ponadto świetne przekłady fragmentów sztuk i wierszy w wykonaniu Stanisława Barańczaka. Cóż więcej dodać? Ruszajcie do kin, bo ten film jest po prostu boski. Premiera 19 sierpnia.