Pora popastwić się nad dodatkiem do gry, która nie została jeszcze ukończona. Mowa oczywiście o ARK: Scorched Earth wydawanym przez Studio Wildcard.
Pora popastwić się nad dodatkiem do gry, która nie została jeszcze ukończona. Mowa oczywiście o ARK: Scorched Earth wydawanym przez Studio Wildcard.
Fakt pojawienia się ARK: Scorched Earth nawet specjalnie mnie nie szokuje. Zasłużyliśmy sobie, jako gracze, na takie a nie inne traktowanie.
Kiedy Early Access upowszechniało spodziewałem się, że co najwyżej najbardziej wygłodniali, zapaleni miłośnicy wirtualnej rozrywki będą z chętni na niedokończone tytuły i półprodukty. Myliłem się srogo. Deweloperzy korzystają z naszej głupoty i trudno im się dziwić. Raz za razem łykamy niczym pelikany marketingową papkę, albo rzucamy się na kolejne bezwartościowe dodatki, zamawiamy setki tysięcy pre-orderów, sprawiając, że słupki w Excelu się zgadzają. Skoro się zgadzają, to dlaczego by nie korzystać? Tym bardziej, że w tym wypadku mają kłopoty finansowe związane z ugodą sądową, którą jakoś trzeba spłacić (podobno mowa o aż 40 milionach dolarów).
Nie jest istotne tutaj czy ARK: Survival Evolved, albo sam dodatek są dobre jakościowo czy nie. To kwestia poboczna, bo dzisiaj taki chwyt zastosuje utalentowane studio, a jutro sprawny w tworzeniu marketingowego hype’u oszust. Studio Wildcard poważyło się na dokonanie wyrwy w przyjętym konwenansie i samo to jest niebezpieczne. Kolejnej już, bo przecież pierwszą było sprzedawanie gry będącej w Early Access, zamiast oferowania darmowej bety. Kuszenie półproduktem, który można pomóc rozwijać. Kuszenie poprzez pokazywanie ludzi, którzy już grają i świetnie się bawią. Kuszenie poprzez socjotechnikę, poprzez tworzenia wrażenia, że trzeba skorzystać tu i teraz, póki nie jest za późno na zakup limitowanego statku (piję tutaj do Star Citizen, które ze sprzedaży wirtualnych pojazdów i dostępów do HANGARU zebrało 123,054,447 dolarów, wedle stanu na dzień 06.09.2016 r.). Co ciekawe, mnóstwo fanów ARK: Survival Evolved łyknęło ten dodatek bez problemu, nie oglądając się na fakt, że podstawka jest jeszcze solidnie niedopracowana, a przede wszystkim fatalnie zoptymalizowana. Pojawiają się głosy, że w gruncie rzeczy im się należy, że gra jest dobra, a i dodatek niezły, że w sumie nie trzeba kupować, ale można. Wszyscy zdają się jednak zapominać, że płacąc z Early Access kupujący spodziewali się, że twórcy w miarę możliwości JAK NAJSZYBCIEJ dostarczą im gotowy produkt. Na tym polega przecież idea wczesnego dostępu prawda? Gracze dofinansowują dewelopera, pomagają testować kolejne wersje, wszystko po to, aby niezależnego twórcę odciążyć i ułatwić mu dokończenie dzieła. Wypuszczenie DLC do niewypuszczonej gry nieuchronnie musi prowadzić do rozmieniania się na drobne.
Na dobrą sprawę płatny dodatek do nieukończonego ARK nie jest największą bezczelnością ani w historii gamedevu, ani nawet w tym roku. Kłamstwa na temat multiplayera w No Man’s Sky, wiecznie zabugowane DayZ standalone, downgrade’y sprawiające, że targowe wersje demo wyglądają w porównaniu z wersją sklepową, jakby były odpalane na sprzęcie będącym o dwie generacje do przodu – to wszystko staje się codziennością. Wszystko z powodu naszego braku szacunku do swoich pieniędzy. Gracze psują rynek, prowokując deweloperów do zachowania na granicy prawa, a już na pewno nagannych etycznie.
Będziemy tak sobie pluć w brody, aż wniesionych zostanie parę głośnych zbiorowych pozwów, które przetoczą się po deweloperach, zmuszając ich wreszcie do wzięcia odpowiedzialności za własne słowa i obietnice. Bo na to, żeby klienci zaczęli lepiej głosować portfelem się nie zanosi.
Choć początki DLC sięgają dużo wcześniej, tak naprawdę pierwszą dodatkową zawartością do pobrania z jaką zetknęli się współcześni gracze była słynna zbroja dla konia w grze The Elder Scrolls IV: Oblivion. Wiele osób uważa, że to właśnie za sprawą tego rozszerzenia inni wydawcy poczuli możliwość łatwego zarobienia pieniędzy poprzez dystrybuowanie przedmiotów za pośrednictwem Xbox Live, PlayStation Store i Steama. Wspominam o tym dlatego, że być może wkrótce twórcy ARK: Scorched Earth również będą uważani za prekursorów, ale w negatywnym znaczeniu tego słowa.
Jestem w stanie zrozumieć tłumaczenia autorów ARK: Scorched Earth, którzy uważają, że wydanie dodatku do nieukończonej jeszcze produkcji (a taką jest właśnie w/w tytuł) ma na celu sprawdzenie kompatybilności wersji podstawowej z przyszłymi rozszerzeniami. To ma sens. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę cenę (ARK: Schorched Earth kosztuje obecnie 16,79 euro, bo jest dostępny z 40-procentową zniżką, ale normalnie trzeba za niego zapłacić 27,99 euro, a DLC wyceniono na 19,99 euro), to sensu nie ma co się doszukiwać, bo go po prostu nie ma. Owszem, każdy wydawca czy producent ma prawo do dystrybuowania swoich dzieł wedle uznania, byleby zgodnie z prawem, ale w tym przypadku chyba posunięto się o krok za daleko.
Chwytanie kilku srok za ogon, a tak właśnie zrobili twórcy ARK: Scorched Earth, rzadko kiedy przynosi coś dobrego. W tym przypadku jest to jednak zagranie poniżej pasa, bo zamiast dokończyć produkcję dzieła za które gracze już zdążyli zapłacić (gra wciąż znajduje się w fazie Wczesnego Dostępu), część zespołu oddelegowano do prac nad dodatkiem, co oczywiście musi mieć wpływ na termin wydania pełnej wersji ARK: Scorched Earth. Osobną kwestią pozostaje tutaj fakt, że wiele produkcji albo wcale nie wychodzi z Early Access, albo znajduje się w nich zdecydowanie zbyt długo. Zamiast idei, która miała pomóc twórcom w ulepszaniu swoich dzieł w oparciu o zdanie graczy, tak naprawdę deweloperzy znaleźli miejsce, gdzie mogą sprzedawać swoje nieukończone gry.
Wracając jednak do meritum. Myślę, że gdybym kupił ARK: Scorched Earth, z pewnością moje zaufanie do autorów spadłoby do zera, a w przyszłości ich gry omijałbym szerokim łukiem. Problem polega jednak na tym, że nie wszyscy tak się zachowają – gracze głosują portfelami, a rynek wciąż zalewają mniejsze i większe DLC (zwykle niewarte swojej ceny), a skoro tak się dzieje, to jest na nie popyt. Oby popytu nie było na płatne rozszerzenia do nieukończonych gier, choć szczerze w to wątpię i myślę, że raczej jesteśmy świadkami narodzin nowego sposobu dystrybucji DLC.
Kontrowersje wkoło dodatku do Ark: Survival Evolved przywodzą mi na myśl narzekanie emerytów na otaczającą ich rzeczywistość. Takie narzekanie często nie wynika z tego, że świat zmienił się na gorsze, tylko z tego, że po prostu nie rozumieją obecnych realiów.
Od momentu pojawienia się cyfrowej dystrybucji rynek gier ciągle się zmienia. Dzisiaj na rynku funkcjonuje wiele modeli sprzedaży, które jeszcze kilka lat temu brzmiałyby absolutnie niedorzecznie. Kto by jeszcze 15 lat temu uwierzył, że gry będą bezpłatne, a deweloperzy i tak będą na tym zarabiali? Gdyby ktoś z wehikułem czasu cofnąłby się do roku 2000 i powiedział o Humble Bundle, dzięki któremu gracze kupują dziesiątki gier za bezcen, to zapewne wszyscy jego słuchacze masowo pukaliby się w głowy. Z podobnym niezrozumieniem pewno spotkałby się, gdyby przedstawił model finansowy stojący za League of Legends.
Warto przy tym zauważyć, że przy okazji każdego z wyżej wymienionych zjawisk gracze i dziennikarze załamywali ręce i wieszczyli rychły upadek przemysłu growego. Ja też nie jestem tutaj niewinny - sam kilka miesięcy temu pisałem o potencjalnych negatywnych skutkach modelu wydawniczego nowego Hitmana. I tak jak rynek gier mobilnych oraz free to play nie spowodowały prorokowanej apokalipsy, tak samo dodatek do Ark: Survival Evolved nie przyniesie nowych plag egipskich.
Uważam też, że zupełnie nietrafione jest porównywanie sprawy Ark do pre-orderów oraz Star Citizen czy nieszczęsnego No Man’s Sky - gracze nie płacą za obietnice, tylko za realny produkt, który pomimo braku szlifów i wielu bugów dostarcza porządną rozrywkę. Przeglądając recenzje na Steamie zobaczymy, że, mimo niedoskonałości wersji early access Ark: Survival Evolved przykuwa graczy na setki czy nawet tysiące godzin do komputerów. Nie jest to No Man’s Sky, które po kilkunastu godzinach zabija wiejącą z ekranu nudą. Widać, że gracze są zadowoleni i chcą więcej. DLC obecnie jest jednym z najchętniej kupowanych produktów na Steamie, a na tę chwilę ma ponad 80% pozytywnych recenzji - co jest sporym osiągnięciem przy skali tej kontrowersji. A chyba to właśnie jakość gry jest najważniejsza, a nie to, jak jest sprzedawana?