Jedna gra chodzi lepiej od drugiej - to jestem w stanie zrozumieć. Wypuszczania zabugowanych, zasobożernych gniotów z lockiem na 30k/s już nie.
Jedna gra chodzi lepiej od drugiej - to jestem w stanie zrozumieć. Wypuszczania zabugowanych, zasobożernych gniotów z lockiem na 30k/s już nie.
Z reguły staram się nie rozpalać bezsensownych sporów i nie ferować zbyt szybko wyroków. Wyrozumiała natura sprawia, że na wiele spraw macham ręką. Dziś jednak muszę wyrzucić z siebie coś ważnego, coś prawdziwego, coś co mnie nurtuje od miesięcy, o ile nie lat. Otóż doszedłem do wniosku, że twórcy i wydawcy gier zachowują się zwyczajnie bezczelnie w stosunku do posiadaczy komputerów osobistych.
Chociaż zaliczam siebie do szlachetnej rasy pecetowych panów, to nie mam potężnego sprzętu. Dzisiaj pewnie „puściłbym” go na Allegro bez peryferiów za nieco ponad tysiąc złotych, nie licząc dysku SSD. Wyjdzie tyle, ile kosztuje porządna karta graficzna. Wiem, wiem – będziecie się śmiać, że co to za dziennikarz piszący o grach z takiego złoma. Cóż, na swoje usprawiedliwienie mam, że na pecetach służbowo biorę się prawie zawsze za tytuły niewymagające (przeważnie indie), odpalanie gier AAA zostawiając swojemu Xboksowi One.
Wracając do tematu. Jeżeli już odpalę dużą produkcję, to raczej na ustawieniach „średnich”, przy czym zdarza mi się zacisnąć zęby, kiedy liczba klatek spada poniżej trzydziestu na sekundę. Mój sprzęt nie daje rady, co oczywiste. Coraz częściej myślę o zmianie, tym bardziej, że raz na jakiś czas pojawi się tytuł kiepsko zoptymalizowany, który zmusza mnie do bolesnych wręcz kompromisów. Pogodziłem się już z myślą, że niedługo trzeba będzie zainwestować w solidny upgrade. Okej, nie mam żalu. A raczej nie miałem, dopóki nie zobaczyłem co udało się osiągnąć Flying Wild Hog przy okazji Shadow Warrior 2.
Czemu wspomniana wyżej „porządna karta graficzna” czasami nie daje rady z produkcjami dużych wydawców, a polski deweloper z mojego rzęcha wycisnął tyle miodu, że aż mi się oczy załzawiły ze wzruszenia. To był ten rodzaj łez, które roni się podczas oglądania filmików na których dziadek robi coś wzruszająco normalnego, w stylu złapania ręki babci/żony. Jest coś wzruszającego w tym, że twórcy Shadow Warrior 2 nie wyłożyli lachy na wszystkich i nie stwierdzili „A niech diabli wezmą tych biedaków. Nas i tak interesują tylko high-endowi, zamożni gracze”. No tak, w sumie to ma sens. Tylko ludzie, którzy nie mają co robić z pieniędzmi są w stanie co roku kupować kolejną odsłonę tej samej serii, nie przejmując się tym, że w gruncie rzeczy dostają to samo.
Shadow Warrior 2 zaoferował mi najlepsze wizualne wrażenia, ze wszystkich gier jakie uruchomiłem na moim pececie. Jasne, istnieją ładniejsze gry, ale nie mój leciwy komputer nie udźwignie ich ciężaru. Nie ma szans. A już na pewno w żadnym momencie nie zobaczę tej magicznej płynności, jaką oferuje 60 klatek na sekundę. Najbliżej był optymalizacyjnego ideału był chyba Wiedźmin 3, po uruchomieniu którego też zresztą swego czasu uległem złudnemu wrażeniu, że mój pecet nie jest taki zły. Jest zły, przynajmniej jak na warunki w jakich przychodzi mi egzystować.
To nie jest tak, że deweloperzy nie próbują optymalizować. Próbują. Stąd wiele gier sobie radzi dosyć dobrze. Niektóre świetnie, jak Shadow Warrior 2. Część jednak kuleje, wyciska siódme poty ze sprzętu, a efekt wizualny wciąż jest śmiechu warty. Są gry, które ledwie dają się uruchomić, albo na sprzęcie za cztery tysiące złotych potrafią wyglądać gorzej niż na konsoli. I mimo tego, a przecież o takim stanie rzeczy trzeba wiedzieć już na długo przed premierą, ktoś naciska czerwony guzik z napisem „launch” i wypuszcza takie badziewie. Gniota, którym spluwa pecetowym graczom w twarz. I taką grę sprzedaje. Mało tego, niektórzy wydawcy są na tyle bezczelni, że nawet nie patchują takiego chłamu, wodząc przez parę miesięcy graczy za nos, żeby wreszcie powiedzieć „Pas, odpuszczamy. Robimy już coś nowego.”. No super. Czasami wolałbym, żeby firma zachowała twarz i odpuściła sobie konwersję, skoro nie umieją tego zrobić dobrze (pewnie właśnie dlatego Rockstar nie zapowiedziało Red Dead Redemption 2 na PC… i tego się trzymajmy!).
Jako gracz zapalony, a do tego czasami wręcz zobligowany (moralnie bądź służbowo), żeby niektóry gorętsze gry uruchomić i ocenić, mam poczucie stałego zagrożenia. Nie mówię, że każdy deweloper powinien się wspinać na wyżyny optymalizacji i osiągać wyniki porównywalne z tymi Flying Wild Hog. No, ale na miłość boską – powinny być jakieś granice, jakaś przyzwoitość! Sytuacje w których niektóre starsze modele są odcinane „bo tak wyszło”, albo względnie porównywalne karty graficzne pracują na zupełnie innych poziomach czy wręcz najzwyczajniejsze zawyżanie wymagań, powinny być piętnowane jako patologia. Niestety, póki co dzieje się tak tylko w skrajnych przypadkach.
Nie chcę już nawet rozwijać się na temat porównywania wersji pecetowych z konsolowymi, bo konwersje „na odwal się” to inny temat, podobnie jak ustawianie „locków” na trzydzieści klatek na sekundę, „cinematic view” czyli wstawianie czarnych pasów i inne godne pogardy praktyki. To wszystko są efekty tej samej choroby, która toczy świat gier, zwłaszcza świat gier wysokobudżetowych – totalnego braku szacunku dla klienta.
Cóż nam pozostaje? Pozostaje tylko wybierać dobre, starannie dopracowane produkcje, czasami w akcie solidarności jakiś tytuł sobie odpuścić zamiast brać „bo i tak nie mam w co grać”, ewentualnie oszczędzić sobie wydatków i uparcie nie kupować high-endowych, tegorocznych kart graficznych. Bo o ile nie gracie na monitorze 4K i nie wymagacie płynności na poziomie 120k/s, to gry i tak nie wyglądają na tyle dobrze, żeby usprawiedliwiało to konieczność montażu do peceta potwora, którego mocą deweloperzy po prostu szafują na prawo i lewo, wypuszczając byle co, które „durna growa brać” i tak łyknie jak pelikan.