Kultowa saga na drodze donikąd. Recenzja filmu Łotr 1. Gwiezdne Wojny - Historie

Sławek Serafin
2016/12/15 00:43

Gwiezdne Wojny odbrązowione, sprowadzone z poziomu epickiego rozmachu do opowieści z frontu, wypadają blado i nijako.

Gdy rok temu wychodziłem z kina po seansie Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy, targały mną różne emocje. Z jednej strony byłem oburzony tym, że próbowano sprzedać nam jeszcze raz dokładnie to samo, ale z drugiej pozostawałem pod wrażeniem tupetu twórców, którzy zrobili bezczelną powtórkę, którą mimo wszystko dało się oglądać. Film mnie rozczarował, ale nie było to jakieś wielkie zaskoczenie, bo każdy z ostatnich filmów z tej serii rozczarowywał i był wyraźnie słabszy niż poprzedni. Konsekwencji nie można tu nikomu odmówić. Także w przypadku najnowszej produkcji, Łotr 1. Gwiezdne Wojny - Historie, która trzyma się tego schematu. Tym razem po wyjściu z sali kinowej stwierdziłem, że poprzedni obraz może i był kiepski, ale jednak lepszy niż ten. Przynajmniej wzbudzał jakieś emocje. Łotr 1 tylko nudzi. Nic więcej.

Kultowa saga na drodze donikąd. Recenzja filmu Łotr 1. Gwiezdne Wojny - Historie

Zabawne jest to, że tym razem sama historia jest ciekawa. To znaczy, potencjalnie ciekawa. Nie tylko dlatego, że zapełnia nam fabułą białą plamę z oryginalnej trylogii, dopowiadając jak to się stało, że plany pierwszej Gwiazdy Śmierci znalazły się na początku czwartego epizodu w rękach księżniczki Lei. Nie, to ogólnie to mogła być niezła opowieść. O zwykłych ludziach, o determinacji, o zwątpieniu, o poświęceniu, odwadze i tak dalej. Łotr 1 miał być inny niż pozostałe Gwiezdne Wojny, miał być odbrązowiony, zdemitologizowany, bez zmagań Jasnej i Ciemnej strony Mocy w tle. Film miał opowiedzieć wojenną historię od strony mniej lub bardziej zwykłych żołnierzy pozostających w tym epickim konflikcie gdzieś tam na rubieżach, na marginesie. Ale jednocześnie tak samo bohaterskich i tak samo zasłużonych dla końcowego zwycięstwa. Taki miał być Łotr 1. I taki mógł być. Ale nie jest. Scenariusz miał potencjał, ale rozmieniono go na drobne, które potem wrzucono do automatu trzaskającego od sztancy kolejne efekty specjalne. Nuda. Nawet te efekty były nudne.

Łotr 1. Gwiezdne Wojny - Historie zawodzi na prawie każdym froncie. Na samym początku jako kino wojenne. To znaczy, owszem, niby widać tutaj jego echa jakieś. Ale jeśli ktoś mi powie, że jest to kino wojenne choćby w jednej trzeciej takie dobre jak Parszywa dwunastka, Szeregowiec Ryan, Pluton, Full Metal Jacket czy choćby nawet płytki i nastawiony na efekty Helikopter w ogniu, to wybuchnę śmiechem tak potężnym, że mogę skończyć w szpitalu. Jest słabo. Strasznie słabo. Historia jest banalna, schematyczna i przewidywalna nie dlatego, że znamy już zakończenie, ale dlatego, że każda kolejna scena jest spodziewana. Łotr 1 niczym nie zaskakuje. Kompletnie. Nie mamy tu ani jednego zwrotu akcji. Nawet połówki. Nuda, sroga nuda. Ale to jeszcze nie jest najgorsze.

Największym problemem filmu jest to, że nie ma w nim bohaterów pierwszoplanowych. No nie ma. Ci, którzy nimi powinni być, są tak perfekcyjnie nijacy i płascy, że ich miejsce jest na planie drugim albo trzecim. Weźmy tak zwaną główną bohaterkę, czyli Jyn. Idealnie bezpłciowa. Niby ma jakąś tam traumę z dzieciństwa, bo jej matka została zamordowana a ojciec porwany i zmuszony do pracy nad Gwiazdą Śmierci. Szkoda zresztą, że do roli ojca zaangażowano fenomenalnego Madsa Mikkelsena, bo wypowiada on trzy słowa na krzyż i dwa razy zmienia wyraz twarzy, co daje mu jeszcze mniej wpływu na film, niż miał w Doktorze Strange. Ale Jyn. Uciekinierka, wychowana przez fanatycznego buntownika (tutaj znów świetny aktor, Forest Whitaker, w żenująco napisanej, karykaturalnej roli), zostaje zmuszona do współpracy z Rebelią. I tyle. Ma jedną retrospekcję. No klękajcie narody, ależ głębia. Jakiś konflikt wewnętrzny? A skąd. Jakieś uczucia, przemyślenia, inny wyraz twarzy? Najwyraźniej były zbędne. Wewnętrzna przemiana? No dobra, przemiana jest. Równie niespodziewana, co wschód słońca rano. Nie wiadomo dlaczego nastąpiła, ale jest. W filmie tak pozbawionym charakteru, nawet skutek bez przyczyny przyjmuje się z wdzięcznością. Na bezrybiu... wiadomo co. Jyn jest fatalnie napisaną i kiepsko zagraną postacią, z którą nie da się nawiązać kontaktu emocjonalnego nawet na siłę, bo wyczuwa się, że to tylko kukła. A i tak jest najciekawszą i najbardziej wielowymiarową postacią z tego niby-pierwszego-ale-drugiego planu. Z pozostałymi jest o wiele gorzej.

Oni już naprawdę nie mają za grosz charakteru i charyzmy. Są nijacy i pozbawieni klasy. Niespójni i jednowymiarowi. I kolorowi oraz łatwi do rozpoznania wizualnego dzięki odpowiednim akcentom. Tak jakby producenci zapomnieli, że najpierw się kreuje fajną, ciekawą postać, z którą się można identyfikować i którą można polubić, a dopiero potem się produkuje jej plastikowe figurki w celu sprzedania ich fanom. Tutaj puste w środku zabawki w tworzywa bardzo sztucznego trafiły od razu na ekran. Nic sobą nie reprezentują. Nie tylko nieskończenie daleko im do postaci z oryginalnej trylogii, ale są jeszcze bardziej papierowe i miałkie, niż te z drugiej. Wiem, że to przerażające, ale Jar Jar Binks wniósłby do tego filmu więdzej życia, autentyzmu i charakteru, niż cała jego obsada. To znaczy, przepraszam, prawie cała. Bo są tu też postacie znane z najstarszych Gwiezdnych Wojen. I one, jako jedyne, dają radę. Ale jeśli komputerowo wygenerowany wizerunek nieżyjącego od 20 lat aktora gra lepiej i jest lepszym bohaterem negatywnym, niż główny antagonista filmu, to coś tu jest bardzo, bardzo nie tak. Dyrektor Krennic jest tak słaby jako czołowa postać negatywna, że aż śmiać się chce z biedaka, który myśli, że za pomocą zamiatania płaszczykiem, pokaże jak bardzo jest zły. I oczywiście finałowa jego konfrontacja z Jyn jest równie wątła i nędzna. Można by ją określić jako kompletnie niszczącą klimat, gdyby Łotr 1 w ogóle miał jakiś klimat. Ale na szczęście nie ma. Są tylko przebłyski, gdy pojawiają się przelotnie kultowe postacie. To za mało.

GramTV przedstawia:

Łotr 1. Gwiezdne Wojny - Historie nie wszystkiego jednak ma za mało. Efektów specjalnych na przykład jest aż nadmiar. Eksplozje planetarne, łamiące się okręty kosmiczne, bitwy na orbicie i na powierzchni. Jest tu wszystko. I wszystko tak samo, jak zawsze. Czwarty epizod Gwiezdnych Wojen dał nam fenomenalną bitwę kosmiczną. Piąty zauroczył taką, która rozgrywała się na planecie. Szósty elegancko połączył obie w całość, przeskakując między powierzchnią a przestrzenią. I na dodatek pomnożył skalę. I to było genialne. A potem? Potem już było gorzej. Ale druga trylogia jeszcze jakoś dawała radę i miała kilka solidnych, grających na emocjach scen batalistycznych. Teraz to się skończyło. Łotr 1 pełny jest pozbawionych wyrazu kalek. Wszystkie bitwy są tutaj niewyraźnymi kserokopiami. Żadna nie ma choćby ułamka własnego charakteru. Ja nie oczekuję od razu geniuszu na miarę plaży Omaha z Szeregowca Ryana czy Cwału Walkirii z Czasu Apokalipsy, ale jeśli relatywnie niskobudżetowe seriale science-fiction w stylu Farscape, Deep Space Nine czy Stargate SG-1, nie mówiąc już o Battlestar Galactica, potrafią pokazać dramatyczną, ciekawszą i bardziej emocjonującą bitwę w kosmosie niż Gwiezdne Wojny, to naprawdę coś tutaj potężnie nie gra. Fajnie, że się błyska. Fajnie, że wybucha. Fajnie, że jest kolorowo. Tylko my już nie mamy po trzy lata proszę państwa, żeby nas zachwycało sreberko majtające się na sznurku...

Łotr 1 byłby filmem zwyczajnie nędznym, gdyby nie Gwiezdne Wojny jednak. Sentyment pomaga. Nie ratuje, ale robi za poduszkę powietrzną, dzięki której z kraksy wychodzimy obolali, ale cali, a nie ze zmiażdżonymi kończynami i krwotokami wewnętrznymi. Miło się patrzy na typowe dla sagi rekwizyty, fajnie jest znów wrócić do starych, dobrych klimatów pierwszej trylogii i... bardzo dziwnie się słucha muzyki, która nie została skomponowana przez Johna Williamsa i która jest praktycznie pozbawiona dobrze nam znanych tematów. To znaczy, właściwie w ogóle się nie słucha. Nie byłem sobie w stanie przypomnieć ani jednej melodii po wyjściu z kina. To źle. Fatalnie wręcz. Nowa trylogia miała przynajmniej ten swój porywający Duel of the Fates. I dopasowaną do niego niezapomnianą scenę. A Łotr 1? Nic z tych rzeczy. Absolutnie nic. Tylko te poduszki powietrzne. To jednak są Gwiezdne Wojny. I dowiadujemy się o pewnych faktach, które odnoszą się do pierwszego film z całego cyklu. Tyle. Reszta? Nuda. Nędza. Śmieci.

Cieszyłem się, gdy Disney przejmował markę Gwiezdnych Wojen. Wydawało mi się, że tacy specjaliści w końcu przywrócą ją do dawnej chwały, nadszarpniętej nową trylogią. I wierzyłem w nich nawet po ubiegłorocznym policzku w postaci Przebudzenia Mocy. Myślałem, że to taki żart może. Że się drażnią z fanami. Gra wstępna, czy coś. Łotr 1 miał pokazać klasę. Miał być nowym spojrzeniem na cykl. I faktycznie jest. Niestety, od tej nowej strony Gwiezdne Wojny wyglądają bardzo słabo. Film pokazał tylko, że Disney ma jeszcze mniej pojęcia, co zrobić z legendą, niż miał George Lucas. Popychają kultową markę do przodu i cieszą się, że ona się sama toczy coraz szybciej. Nie widzą, że to dlatego, że są na równi pochyłej. Gwiezdne Wojny pędzą donikąd. Jaka szkoda. Jaka wielka szkoda.

Komentarze
57
Usunięty
Usunięty
05/02/2017 09:59

Hmmm ... a niby dlaczego ten film MIAŁ być zabawny? Poza tym, odpowiednią dawkę humoru wprowadzał Imperialny droid.

Film broni się świetną akcją i scenami batalistycznymi, których brakuje w TFA.

Usunięty
Usunięty
05/02/2017 00:04
Dnia 28.12.2016 o 15:25, Aurelinus napisał:

Miał rację, bo spodziewaliście się Battlestar Galactica czy tym podobnego tasiemca, a go nie dostaliście, czy miał rację, bo:

Bo nie jest serialem? Nawet nie wiem jak to skomentować.

Bo nie zauważył, że ma w filmie tę samą muzykę, co w poprzednich częściach?

Bo nie zwrócił uwagi na to, że ten film to taka próba retro, mająca na celu nieodróżnianie się od epizodów 4-6?

Bo nie trwał 4-5 godzin, co pozwoliłoby (być może) dorysować głębię postaciom?

Bo mitologizuje np. Powrót Jedi, który jest na swój sposób najbardziej żenującą częścią (z uwagi na miśki lejące Imperium kijami /emoticons/laugh.png" srcset="/emoticons/laugh@2x.png 2x" title="xD" width="20" />) i równie drewnianą przemianę Vadera tudzież zabicie Imperatora - nota bene Maul czy Luke podobny upadek przeżyli, Maul przecięty na pół...)?

Czy w jakiejkolwiek części sagi pojawił się naprawdę wybitny aktor (z wyjątkiem Forda, McGregora i Jacksona, którzy (dwaj ostatni) akurat też mieli drętwo napisane postacie), by oczekiwać fajerwerków aktorskich?

Czy film mu się po prostu nie spodobał (to się da zrozumieć) i postanowił to kuriozalnie i nierzetelnie uzasadnić?

Bo: - Ilość zwrotów akcji wynosiła 0, słownie - zero (w szkole filmowej za taki scenariusz byłaby po prostu dwója) - słaby scenariusz - nieciekawe postacie - tanie akcje, głupie zachowania - słabe aktorstwo protagonistów - mało zabawny (zaśmiałem się tylko raz) Jedyne co ratuje ten film w moich oczach to końcowe sceny walki bo bez tego nie byłoby w ogóle co oglądać.

Aurelinus
Gramowicz
28/12/2016 15:25
Dnia ‎2016‎-‎12‎-‎26 o 23:28, Laston napisał:

Po powrocie z kina stwierdzam, że... miał rację.

Miał rację, bo spodziewaliście się Battlestar Galactica czy tym podobnego tasiemca, a go nie dostaliście, czy miał rację, bo:

Bo nie jest serialem? Nawet nie wiem jak to skomentować.

Bo nie zauważył, że ma w filmie tę samą muzykę, co w poprzednich częściach?

Bo nie zwrócił uwagi na to, że ten film to taka próba retro, mająca na celu nieodróżnianie się od epizodów 4-6?

Bo nie trwał 4-5 godzin, co pozwoliłoby (być może) dorysować głębię postaciom?

Bo mitologizuje np. Powrót Jedi, który jest na swój sposób najbardziej żenującą częścią (z uwagi na miśki lejące Imperium kijami /emoticons/laugh.png" srcset="/emoticons/laugh@2x.png 2x" title="xD" width="20" />) i równie drewnianą przemianę Vadera tudzież zabicie Imperatora - nota bene Maul czy Luke podobny upadek przeżyli, Maul przecięty na pół...)?

Czy w jakiejkolwiek części sagi pojawił się naprawdę wybitny aktor (z wyjątkiem Forda, McGregora i Jacksona, którzy (dwaj ostatni) akurat też mieli drętwo napisane postacie), by oczekiwać fajerwerków aktorskich?

Czy film mu się po prostu nie spodobał (to się da zrozumieć) i postanowił to kuriozalnie i nierzetelnie uzasadnić?




Trwa Wczytywanie