Andrzej Wajda zza grobu dostarcza nam swój ostatni film, zwyczajem starszych ludzi strasząc nas czasami głębokiej komuny (i słusznie).
Andrzej Wajda zza grobu dostarcza nam swój ostatni film, zwyczajem starszych ludzi strasząc nas czasami głębokiej komuny (i słusznie).
Nie da się napisać tej recenzji bez wypunktowania kilku faktów. Po pierwsze, Andrzej Wajda wielkim reżyserem był. Po drugie, Andrzej Wajda nie żyje i to powód do smutku, bo wielkim reżyserem był. Po trzecie, jego ostatni film został nominowany do Oskara, ponieważ wielkim reżyserem był. Po czwarte, prawdopodobnie tą nominacją postanowiono ostatni raz artystę uhonorować, bo wielkim reżyserem był. Po piąte, były lepsze filmy które można było wystawić do tej nagrody (co nie zmienia faktu, że Andrzej Wajda wielkim reżyserem był). Uff. Skoro tak szybko udało nam się to załatwić, to zostaje mi jeszcze mnóstwo miejsca, które mogę poświęcić samemu filmowi. O czym to ja miałem? Ah, tak – Powidoki są raczej średnie. Dlaczego?
Gdybyście byli Andrzejem Wajdą (lat dziewięćdziesiąt), to jaki temat wybralibyście na swój (prawdopodobnie) ostatni film? Oczywistym wyborem wydaje się być jakiś klarowny, jasny, mocny przekaz. W dzisiejszych czasach moralizowanie jest raczej nie na miejscu, ale przecież nikt nie wzgardzi naukami starego mistrza, który ewidentnie chce się wygadać. Bierzemy więc na warsztat starego mistrza i w jego usta wkładamy prawdy o życiu, sztuce i etyce. Stąd też pomimo tego, że Powidoki od początku do końca trącą pogadanką o tym co w życiu ważne, o wartościach uniwersalnych, o etyce i moralności, to słucha się tego bardzo dosyć bezboleśnie, chociaż momentami beznamiętnie – z szacunku dla Andrzeja Wajdy.
Jeżeli chodzi o zarys fabuły, to swoim ostatnim filmie przybliża nam postać Władysława Strzemińskiego – polskiego artysty, którego przygniata but komunistycznego reżimu powojennych lat. Żeby było „zabawniej” to główny bohater jeszcze do niedawna cieszył się łaskami władz rewolucyjnych, zakładał nawet szkołę plastyczną zaraz po wojnie. Teraz zresztą reżim wciąż go kusi - oferuje mu miejsce w nowym świecie, posłuch, możliwość dostatniego życia, posadę, i tym podobne. Czego w zamian chcą władze komunistyczne? Niewiele, bo tylko podporządkowania się zasadom socrealizmu, a więc odejścia od zabawy formą i powrotu do skupienia się na treści. Treści oczywiście podporządkowanej walce ideologicznej. Co robi nasz Strzemiński? Oczywiście obrusza się na tak daleko posunięte wiązanie rąk artystom, czym ściąga na siebie gniew autorytarnych władz.
Jak sami widzicie – morał z tego prosty jak konstrukcja cepa. Zresztą, nieszczególnie skomplikowane są również główne postaci. Mamy oczywiście Strzemińskiego, którego kreuje się na zwykłego, zmęczonego człowieka, który chce robić malarstwo. Ma swoją pasję, którą jest malarstwo – jest zarówno teoretykiem/wykładowcą jak i praktykiem. Przelewanie obrazów na płótno, opowiadanie o sztukach plastycznych jest jego pasją i sensem życia. Nie jest żadnym bojownikiem o wolność. Jest cichym obywatelem, przynajmniej na takiej pozycji się stawia w swojej nibypolitycznej (bo jak inaczej ją rozumieć?) walce.
Powidoki są najlepsze, kiedy film skupia się na absurdach i brutalnej rzeczywistości okresu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej okresu „przedodwilżowego”, a więc przed śmiercią Stalina (niech mu ziema ciężką będzie, tfu!) w 1956 roku. Sam fakt, że wybitny człowiek (nawet jeżeli dosyć kiepski ojciec), nie ma możliwości zwyczajnego funkcjonowania, że jest zaszczuwany, że władze państwowe za cel stawiają sobie złamanie go i użycie do swoich celów, bądź zniszczenie, jest straszny. Tym straszniejsze są wydarzenia przedstawiane na ekranie, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że dokładnie taki, a czasami i gorszy los, spotkał tysiące, jeżeli nie dziesiątki tysięcy zwykłych ludzi, których jedynym przewinieniem było to, że nie chcieli występować wbrew sobie.
Trochę szkoda, że za tą ciekawą biografią i świetną „podkładką” w postaci brutalnych realiów nie idą inne elementy, które mogłyby pociągnąć ten obraz i nadać mu znamienia czegoś więcej, niż kolejnej sztampowej pogadanki o cieniach i cieniach PRLu. Reżyser i scenarzysta kręcą film na mało współczesny sposób. Efektem jest przesadna sztywność i sztuczność bohaterów czy poszczególnych scen. Absolutnie wierzę teraz w słowa Bogusława Lindy, który w jednym z wywiadów w niewybredny sposób wypowiadał się na temat jakości scenariusza. Faktycznie czuć, że jest słabo.
Sytuacji nie poprawia ten sam Bogusław Linda, który do roli niepokornego, ale przede wszystkim bardzo spokojnego i nieco zaszczutego Władysława Strzemińskiego (na takiego go kreuje scenariusz) się po prostu nie nadaje. Linda nigdy nie przestaje być Lindą i przez cały film widz czeka, aż główny bohater odrzuci kule, wyciągnie zza pazuchy AK-47 i zacznie strzelać do swoich oprawców spod nosa mrucząc „w imię zasad skurwysyny”, albo inne bad-assowskie teksty. Podobnie jak Johhny Depp czy Jim Carrey, tak i ten aktor jest po prostu niewolnikiem swojego wizerunku – na dobre i na złe. Jako Strzemiński nie jest wiarygodny, albo po prostu niewystarczająco dobrze gra. Do tego dochodzi jeszcze córka głównego bohatera – fatalna, mało wiarygodna i mało sympatyczna Nika (w tej roli Bronisława Zamachowska) Reszta obsady jest w zasadzie pomijalna – Powidoki to teatr jednego aktora.
Jeżeli mam być zupełnie szczery, to jeżeli snu z powiek nie spędza Wam myśl o tym jak wypada polski kandydat do najnowszego Oskara, to możecie sobie Powidoki darować. Nic wielkiego nie stanie się, jeżeli obejrzycie najnowszy film Wajdy w telewizji, poprzez VOD, albo na DVD czy Blu-Ray. Rozumiem, że nominacja się Wajdzie należała za całokształt (Człowiek z Marmuru, Ziemia Obiecana! ), aczkolwiek gdyby to ode mnie zależało, szansę na walkę o statuetkę dostałaby Ostatnia Rodzina. Co nie zmienia faktu, że Andrzej Wajda wielkim reżyserem był.