Przebyta tragedia może sprawić, że staniemy się martwi za życia, a jedyne, co nas ocali, to dostrzeżenie, iż nawet to naznaczone bólem i stratą życie wciąż ukrywa piękno. Śmierć dziecka to jedna z najstraszniejszych rzeczy. Taka strata często sprawia, że dalsze istnienie małżeńskiego związku staje pod znakiem zapytania – pogrążeni we własnym bólu rodzice tracą ze sobą więź, nie potrafią znaleźć pocieszenia w swoim towarzystwie, obwiniają się nawzajem, chociażby o niedostateczne przeżywanie żałoby, przestają się rozumieć i komunikować. Wszystko to przydarzyło się Howardowi (Will Smith), centralnej postaci w filmie Davida Frankela. Niegdyś wizjoner marketingu i reklamy, szanowany i lubiany wspólnik zarządzający solidną, przynoszącą zyski agencją, a przede wszystkim szczęśliwy mąż i dumny ojciec kilkuletniej córeczki, teraz załamany wrak człowieka, wiodący jałową egzystencję w zimnym, ciemnym mieszkaniu, wyzuty z marzeń i pragnień i bardzo samotny. Samotny, ponieważ z własnej woli wyciął się z życia, odsunął od wszystkich ludzi, którzy coś dla niego znaczyli i dla których on sam wiele znaczył.
Początkowo przyjaciele Howarda chcą go odzyskać, skłaniają, by powrócił do pełnienia obowiązków w firmie, w nadziei iż to przywróci mu chęć życia. Niestety, zamiast tego po agencji snuje się „zombie”, które z nikim nie rozmawia, nie zajmuje się kontraktami i pracownikami, lecz całymi dniami układa skomplikowane konstrukcje z kostek domino – po to, by następnie zniszczyć je jednym ruchem palca. Trudno tu o bardziej jednoznaczną metaforę kruchości życia, danego mu czasu, miłości i śmierci. Trzy ostatnie mają dla przekazu i konstrukcji fabuły Ukrytego piękna ( Collateral Beauty) podstawowe znaczenie. Miłość, czas i śmierć to według naszego bohatera podstawowe motywatory i tych fundamentalnych, i tych pomniejszych życiowych decyzji. Dlatego to właśnie ku nim skieruje swój gniew, w gruncie rzeczy nie wierząc, że wszechświat w jakikolwiek sposób odpowie. Wracając zaś do przyjaciół, w końcu zaczynają rozumieć, że nie da się uzdrowić kogoś, kto nie pragnie uzdrowienia, i że być może nadszedł moment, by po prostu ratować statek, nie oglądając się na zapatrzonego w morze kapitana, którego nie obchodzi, że krypa będąca dorobkiem całego życia załogi, właśnie tonie.
Aby zapobiec katastrofie, jego najbliższy przyjaciel Whit (Edward Norton) musi podjąć trudną i w gruncie rzeczy paskudną decyzję tudzież przekonać do niej resztę. Decyzja ta postawi pod znakiem zapytania jego lojalność, choć paradoksalnie wypływać będzie z przyjaźni. Podczas seansu szybko dowiadujemy się, że także i on nie ma lekkiego życia, próbując odzyskać odpychającą go w gniewie córkę, która nawet nie chce spędzić z nim Świąt, i towarzysząc matce, którą choroba odcięła od rzeczywistości. Również Claire (Kate Winslet) i Simon (Michael Pena) mają swoje smutne tajemnice, a czas wydaje się bezlitośnie działać na ich niekorzyść. Jednakże szalony plan Whita przyniesie nieoczekiwane efekty, wywierając bardzo ważny wpływ na życie ich wszystkich – zmieniając percepcję tego, co naprawdę ważne, skłaniając do pełniejszego przeżywania życia i nieżegnania się z miłością, choćby śmierć już machała na powitanie. Do tego, by nie przegapić ukrytego piękna.
Obraz Frankela to w gruncie rzeczy komediodramat w stylu realizmu magicznego, mówiący o tym, że wszechświat nas słucha, a czasami nawet odpowiada, i choć na wiele spraw nie mamy wpływu, to tylko od nas zależy, jak sobie z tym poradzimy i co zrobimy z dalszym życiem. Czy je wykorzystamy, czy zmarnujemy, obwiniając świat za brak miłości, nieuchronną śmierć i utracony, a tak naprawdę po prostu głupio roztrwoniony czas. Łatwo tu znaleźć nawiązania do klasycznej Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa czy popularnego niegdyś serialu Dotyk anioła, które łączy motyw metafizycznych bytów pochylających się nad zagubionymi, znajdującymi się w trudnych sytuacjach śmiertelnikami. Ukryte piękno można uznać za powiastkę filozoficzną dla maluczkich i produkt czasów, w których „filozofia dla ubogich” w rodzaju literackich tworów Paulo Coelho czy poradniki typu Sekret Rhondy Byrne święcą triumfy. Owszem, to prosta historia, może nawet banalna, ma jednak pewien urok i wcale nie mami tanim optymizmem. Choć bohaterowie i bohaterki uczą się żyć na nowo po bolesnych zmianach, zaczynają rozumieć także, że żal po stracie lub niewykorzystanych możliwościach nie minie, doznana tragedia nigdy nie straci swego znaczenia, ból nie zniknie. Ale to nie znaczy, że warto się poddać, zadając ból sobie i innym, bo wciąż może przydarzyć się coś, co nada życiu sens.
W tej produkcji ukryte jest dyskretne, ciepłe, gorzko-słodkie piękno, co nie znaczy, że jest wystarczająco „pięknie” wykonana. Zaletą jest, że smutek przeplata się tu z subtelnym, nieraz lekko absurdalnym humorem – chociażby reakcja Whita na rewelacje matki o wilkołakach, kwestie Birgitte (Helen Mirren) lub dialogi Claire i Raffiego (Jacob Latimore). Niestety, w procesie realizacji nie dopieszczono wystarczająco niektórych scen, paradoksalnie nie dlatego, że nie przywiązano wagi do szczegółów. Wręcz przeciwnie: przesadzono z dbałością o rozmaite elementy. Tak często podkreślano widzowi różne rzeczy, żeby na pewno załapał wszystko, co się dzieje, że przypominało to uporczywe machanie czerwoną płachtą przed nosem. Nie dość, że niedocenianie możliwości percepcyjnych widza samo w sobie jest irytujące, to skutkuje dłużyznami i kompletnie niepotrzebnym dzieleniem włosa na czworo. Występuje tam kilka naprawdę wzruszających momentów, które rozmywają się w mdłe, cukierkowe „klituś bajduś”.
W filmie Davida Frankela podziwiać można całą plejadę gwiazd. Podobnie jednak jak w przypadku realizacji nie każdy występ spełnia oczekiwania. Will Smith niby czyni wszystko, co należy: widzimy dojmujący smutek i rezygnację z życia na twarzy kreowanej przezeń postaci. Lecz paradoksalnie przez długi czas zdecydowanie bardziej przejmujemy się postacią prowadzoną przez Edwarda Nortona – wybuchową mieszanką cech poczciwca i cwaniaczka. Bardzo dobre wrażenie sprawia Kate Winslet w roli kobiety, której najlepsze lata – całkowicie oddane agencji reklamowej – minęły i która boi się, że już nic dobrego jej w życiu nie spotka. Naprawdę świetna jest chwila, kiedy uświadamia sobie, że w istocie ma jeszcze dość czasu, by spełnić swe prywatne pragnienia. Nieźle wypada Michael Pena jako szczęśliwy mąż i ojciec, którego szczęście mąci ponury fakt, iż nie wie, jak długo to potrwa. Koncertowo gra wspaniała Helen Mirren, śmiesząc i chwilami strasząc – jej kreacja rzucającej się na „rolę życia” starej, zdziwaczałej aktorki to majstersztyk. Jacob Latimore ukazał prawdziwy talent, portretując młodego aktora, dowcipnie cynicznego chłopaka wywodzącego się z getta, o którym nikt nigdy nie wie, kiedy gra, a kiedy jest autentyczny. I wreszcie Keira Knightley jako Amy to... wielkie rozczarowanie. Znana i przez wielu bardzo ceniona aktorka, która zagrała tu (tak, również aktorkę) jak dziewczynka z kółka teatralnego robiąca wprawki przed szkolnym przedstawieniem.
Przesłaniem filmu są słowa jednej z bohaterek: Uważaj, żeby nie przegapić ukrytego piękna. I rzeczywiście – mimo mankamentów i prostoty – warto nie przegapić tej produkcji.