Ostatnio oglądam dużo esportu. Nie tak ogólnie, całego, z jakiegoś służbowego obowiązku czy czegoś tam, tylko prywatnie i dla przyjemności. Czyli oglądam League of Legends. A to koreańskiego LCSa, a to amerykańskiego, a tu europejskiego, bo tu można trafić na Polaka dla odmiany czasem nawet. I dobrze się to ogląda, jakby ktoś mnie pytał. Nie zawsze są emocje, oczywiście. Pod tym względem esport jest taki jak i inne dyscypliny, starsze, bardziej tradycyjne i tak dalej. Bywają mecze nudne, jednostronne, pozbawione jakichś wielkich atrakcji. Ale często zdarzają się też takie naprawdę dobre, i to nawet na szczeblu ligowym, gdzie nie ma aż takiego napięcia i dramatyzmu przecież. Przynajmniej przed finałami danego sezonu. Ale nie o tym chciałem.
Organizatorzy rozgrywek esportowych, tacy jak Riot Games, starają się temu problemowi zaradzić, zbierając graczy fizycznie w jednym miejscu w ramach takiej ligi LCS na przykład i pokazując ich w przebitkach, podczas przerw czy nawet w trakcie transmisji z samego meczu w małych okienkach u dołu ekranu. Ale trzeba tam świadomie spojrzeć, odrywając wzrok od akcji. I zwykle się tego nie robi, więc cały czas brakuje nam tego czynnika ludzkiego, który pozwala stworzyć jakąś więź emocjonalną. A w kibicowaniu właśnie o więź emocjonalną chodzi przecież. Bez niej po prostu się ogląda, a nie jest za swoją drużyną całym sobą, przeżywając jej wzloty i upadki.
I nie pomaga też to, że tak naprawdę nie wiadomo ile to wszystko potrwa. Wszystkie esporty są tworami sztucznymi. Zwłaszcza te nowsze, takie jak League of Legends, odgórnie animowane przez Riot Games. Ale i weteran sceny, Counter-Strike, jest zwykłym produktem, a nie zjawiskiem trwałym. Esporty to nie sporty. To produkty. Piłka nożna zawsze będzie, prawda? FIFA, UEFA i diabli wiedzą kto jeszcze mogą sobie robić co chcą, mogą upadać i znikać, a piłka nożna będzie. I będzie grana. I będą jej kibice. A Counter-Strike czy League of Legends? W momencie gdy Valve czy Riot Games uznają, że już się nie opłaca z jakiegoś powodu, bo powiedzmy, że chcą wyprodukować i sprzedać nową grę, to tamte zostaną po prostu wyłączone. CS:GO może przetrwa jeszcze jakiś czas dzięki zdecentralizowanej strukturze i serwerom dedykowanym stawianym przez graczy, ale takie League of Legends, bazujące w całości na infrastrukturze Riot, może po prostu przestać istnieć z dnia na dzień, nie? I jak tu na serio być kibicem esportu, który może być jeszcze przez kilka lat tylko? Można pooglądać. Ale to nie to sam poziom emocji i identyfikacji z drużyną, jak w tradycyjnych sportach, które zapełniają kilkudziesięciotysięczne stadiony. Które mają za sobą tradycję. I stałość, nawet mimo zachodzących zmian. To, że kariera piłkarza czy koszykarza trwa około dziesięciu czy kilkunastu lat, też pomaga w przywiązaniu się do niego, prawda? A w esportach?
Taka drużyna jak nasi mistrzowie Counter-Strike, Virtus.pro, która istnieje od ponad 12 lat w prawie niezmienionym składzie, to ewenement, nie norma. Czas „przydatości” do spożycia przeciętnego zawodowego esportowca to dwa, trzy, cztery lata najwyżej. Taki Lee „Faker” Sang-hyeok z SKT, uznawany za jednego z najlepszych midlanerów na świecie, jeśli nie za najlepszego w ogóle, gra od czterech lat. I miejmy nadzieję, że jeszcze przez kilka utrzyma taką formę. Ale większość zawodowych graczy przechodzi na emeryturę w wieku 20 lat. Już są za wolni, już nie wytrzymują, już jest ktoś lepszy na ich miejsce. Ciągła rotacja. Efemeryda. I jak tu kibicować? Ja nie mogę. I tego nie robię. Ostatnio oglądałem sporo spotkań, i to z prawdziwą przyjemnością, ale moje motywy były niskie. Chciałem po prostu zobaczyć jak to się teraz robi wszystko, bo od dłuższego czasu nie grałem, a w LoLu wiele się pozmieniało w trakcie. I już chyba nadgoniłem, więc przestanę oglądać mecze i zacznę sobie sam grać z powrotem. Nic innego mnie przy tym esporcie nie trzyma. Szkoda trochę.