Dacie wiarę, że od premiery ostatniej części Burnouta na PS3 i X360 minęła już prawie dekada?
Dacie wiarę, że od premiery ostatniej części Burnouta na PS3 i X360 minęła już prawie dekada?
Zdarzyło się jednak tak, że około miesiąc przed urodzinami Burnout: Paradise deweloperzy gry wypełnili swoje obietnice i dostarczyli na Xbox One wersję objętą wsteczną kompatybilnością. Pomyślałem, że to idealny moment na odkurzenie staruszka i wybranie się na małą przejażdżkę po mieście zwanym „rajem”. Jeszcze podczas odpalania konsoli czułem lekki dreszcz niepewności – czy aby na pewno nie popełniam błędu decydując się na powrót do gry sprzed kilku lat. Wiecie, jak jest. Są produkcje nieśmiertelne, które do dziś wyglądają, działają, a przede wszystkim wciągają jak pięć, dziesięć czy nawet piętnaście lat temu. A są też takie, które uruchomione raptem po trzech lata wzbudzają jedynie zaskoczenie, że dało się w to grać i zapamiętało całkiem inaczej.
Przy Burnout: Paradise wątpliwości upuściły mnie jednak niebywale szybko, bo już podczas… uruchamiania gry. Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki gitary rozpoczynającej wstęp do „Paradise City” Guns’n’Roses wiedziałem już, że to nie może być nieudany powrót. Poprzednio poświęciłem grze blisko sto godzin śmigając zarówno offline, jak i online i nie ma mowy, by tym razem nie dało się w ten tytuł pograć z prawdziwą przyjemnością. I nie myliłem się. Choć nie oznacza to, że Burnout: Paradise się nie zestarzał. Jeżeli zatrzymacie się na chwilę i uważnie przyjrzycie, w oczy kłują ząbki na krawędziach obiektów, a szczegółowość tekstur wypada już dość blado.
Najlepsze jednak jest to, że podczas zabawy to totalnie nie przeszkadza. Burnout nigdy nie był grą do podziwiania widoków podczas stania na światłach. Wprost przeciwnie, to chyba jedna z najszybszych gier, którą kiedykolwiek zrobiono, a uczucie prędkości nadal potrafi wcisnąć w fotel. A pędząc przez miasto omijając jednocześnie osobówki i vany uwierzcie mi, nie ma ani czasu ani ochoty na przyglądanie się teksturom, a wszelkie niedociągnięcia są ledwie widoczne. Ciesząc się rozgrywką i wolnością zastanawiałem się co sprawiło, że pokochałem Burnout: Paradise ponad dziewięć lat temu oraz dlaczego produkcja tak dobrze smakuje nawet dziś. Wyszła mi z tego poniższa lista pięciu elementów, które przeważają o jakości gry:
Muzyka. To akurat nie jest najważniejszy, ale bardzo ważny element uprzyjemniający zabawę dziś równie dobrze, co kilka lat temu. Burnout: Paradise ma bardzo szeroki soundtrack, na którym mieszczą się różne gatunki i gusta. Mozart? Vivaldi? To akurat nie do końca moje klimaty, ale Guns’n’Roses, Alice in Chains, Airbourne czy Killswitch Engage? Gitarowe riffy, ostra perkusja i mocny wokal idealnie pasowały do pędzenia na złamanie karku, rozwalania postronnych uczestników ruchu za setki tysięcy punktów czy kręcenie podwójnych beczek po wyskoczeniu z rampy umieszczonej na górze wysokiego klifu. I do dziś sprawiają, że choć to nic nie daje, prawy trigger pada od Xboksa wciskam ciut mocniej licząc na to, że dodam tym samym autu kilkanaście dodatkowych koni do mocy silnika.
Zaawansowany model zniszczeń samochodów od zawsze był jednym ze znaków rozpoznawczych Burnouta, ale dopiero w Paradise twórcom ze studia Criterion Games udało się postawić kropkę nad i. A zrobili to z takim stylem, że autentycznie nawet teraz jestem pod wrażeniem widząc, jak po potężnym dzwonie gniotą się blachy i deformuje sylwetka samochodu w tak pokiereszowaną kupę metalu, że nawet polscy blacharze nic już by z tego nie wyklepali. Nawet jeśli strona wizualna produkcji trochę straciła na uroku, nie dotyczy to tego jednego elementu, który dziś – po prawie dziesięciu latach! – sprawia, że część aktualnie wydawanych gier wyścigowych może jedynie grzecznie stanąć w kącie i spuścić nisko głowę ze wstydu. Klucz do sukcesu? Zero ściemy i skryptów, a zamiast nich silnik obliczający zniszczenia w czasie rzeczywistym i to przy 60 fpsach. Zadziwiające, że nawet w aktualnych czasach część twórców pewnie by powiedziała, że „się nie da”. Dało się.
Burnout: Paradise wprowadzając do rozgrywki otwarty świat naraziło się weteranom poprzednich części i nawet wiem dlaczego. Dodatkowo do dziś momentami trochę żałuję, że Crietrion nie zdecydowało się na przygotowanie bardziej urozmaiconych tras wyścigów czy zawodów – aktualne prowadzą do wyznaczonych kilku punktów robiących przez za metę, przez co fragmenty tras bywają bardzo często identyczne. Owszem, mamy dowolność w wyborze trasy, ale przecież wybierzemy najkrótszą, by jak najszybciej zameldować się na mecie. A to już zawęża możliwe drogi dojazdu.
Ale zdawałem sobie sprawę z tego, że być może jest to cena, którą trzeba zapłacić za rozgrywkę w ramach otwartego świata. A ta dostarcza takiej dowolności i tak różnych sposobów zabawy, że czasem trudno się na coś zdecydować. Zwykłe wyścigi, zawody nastawione na rozwalanie się z przeciwnikami, ściganie po mieście nowych samochodów, wyszukiwanie wyskoczni, kręcenie trików na punkty, wykonywanie perfekcyjnych zaparkowań, multi, niszczenie bilbordów, ustanawianie rekordów przejazdu przez poszczególne ulice czy wreszcie kreowanie ogromnych kraks. Burnout: Paradise dostarcza tyle części składowych, że spokojnie dałoby się tym obdzielić dwie, jak i nie trzy inne gry. Criterion Games upchnęło to wszystko w ramach jednej produkcji i sprawiło, że całość gra razem jak najlepsza zespół na świecie.
Criterion Games w 2008 roku wytyczyło ścieżki, którymi deweloperzy podążają do dziś. Twórcy Burnout: Paradise zaoferowali szerokie wsparcie dla tytułu w postaci licznych mikrododatków rozszerzających możliwości zabawy. I choć większość studiów nie umie tego zrobić dobrze nawet w 2017, Criterion podeszło do tematu uczciwie. Efekt jest taki, że dziś nadal mamy do dyspozycji liczne DLC rozszerzające możliwości rozgrywki o kilka naprawdę fajnych elementów – nowa wyspa do trików, śmieszne mini auta czy motocykle to nie są byle głupoty, a rzeczy, dzięki którym zabawa naprawdę smakuje inaczej i jest wydłużana o kolejnych minimum kilka godzin. Jeżeli nie poznaliście wszystkiego dobrze wtedy, to równie dobrze teraz za pomocą kilku prostych kliknięć możecie nadrobić straty i sprawić, że Burnout: Paradise mimo minionego czasu pokaże Wam coś świeżego i nowego. Także w większej grupie, bo tryb imprezowy przeznaczony jest do zabawy dedykowanej kilku graczom.
O tym, że Criterion wyprzedzał dekadę chyba już wiecie. Zniszczenia czy silnik, które do dziś robią wrażenie, a także uczciwa polityka w sprawie DLC to postawy, na jaką nawet teraz niektórych po prostu nie stać. Ale twórcy Burnout realizowali także trendy, które dopiero od niedawna wchodzą do gier na szerszą skalę. Jak tryb wieloosobowy "bez barier". Wystarczyły dwa kliknięcia na d-padzie i już mogliśmy założyć swoją rozgrywkę czy poszukać chętnych do zabawy. Dodatkowo wspólne wykonywanie zadań oraz wycieczki pomiędzy poszczególnymi punktami na mapie to elementy, które w tej chwili wiodą prym w trybie wieloosobowym w Forza Horizon 3 - jakieś dziesięć lat po tym, jak opracowali je twórcy na potrzeby Paradise. Nie wspominając już o nacisku na elementy rywalizacji pomiędzy przyjaciółmi - np. na najszybszy przejazd daną ulicą. A pamiętacie jescze zdjęcia cykane graczom podczas kraks? Do dziś żałuję, że tak mało osób korzystało z urządzeń, które umożliwiały na ich wykonywanie, bo pomysł był naprawdę świetny.
Osobiście uważam, że Burnout zasługuje na powrót, a drugą część Paradise przywitałbym nie tylko z otwartymi ramionami, ale i łzami szczęścia rzewnie spływającymi po policzkach. Pod warunkiem, że ewentualny sequel czy następna część byłaby tak samo dopracowana, jak i omawiana produkcja sprzed dziewięciu lat. Bo choć czas upływa, pewne rzeczy się nie zmieniają. Jedną z nich jest jakość i grywalność Burnout: Paradise.