Jeżeli mielibyście zagrać w tym roku tylko w jedną japońską grę, to niech to będzie Nier: Automata.
Jeżeli mielibyście zagrać w tym roku tylko w jedną japońską grę, to niech to będzie Nier: Automata.
7-letni Nier to jeden z najlepszych przykładów na subiektywizm recenzentów. Japońska produkcja wydana na PlayStation 3 i Xboksa 360 zbierała praktycznie tyle samo „czwórek” i „piątek” co „ósemek” i „dziewiątek”. Dzisiaj nadal warto przekonać się samemu, czy Nier to niezrozumiały geniusz, czy zestaw dobrych pomysłów bez porządnej realizacji. Pod warunkiem, że w pierwszej kolejności sięgnięcie po Nier: Automata. Grę o równie wielkich ambicjach i głębi, ale znacznie lepiej poprowadzoną i wykonaną.
Yoko Taro to postać japońskiego gamedevu, która od wielu lat próbuje forsować swoje oryginalne wizje i odważne pomysły. Z mieszanym skutkiem, bo chociaż seria Drakengard czy wspomniany wcześniej Nier mają oddane grono fanów, to trudno uznać te tytułu za hity głównego nurtu, znane nie tylko miłośnikom produkcji „made in Japan”. Nier: Automata ma szansę to zmienić i sprawić, że nazwisko Yoko Taro będzie powszechnie wymieniane w kontekście japońskich wizjonerów rzucających graczom zupełnie nowe pomysły i intelektualne wyzwania.
Nier: Automata, choć miejscami mocno zakorzeniony w tej czy innej tradycji, nie daje się zaszufladkować i unika kategoryzacji. To jedna z tych „innych” gier, które zaskakują niemal na każdym kroku i sprawiają, że oniemiały z wrażenia gracz łapie się za głowę. Spora w tym zasługa Platinum Games, twórców wychwalanej pod niebiosa Bayonetty 2, Vanquisha czy mojego ulubionego Mad World. Specjaliści od najbardziej dynamicznych gier akcji na rynku znaleźli wspólny język z Taro (reżyser i scenarzysta), który wreszcie znalazł odpowiednich ludzi zdolnych w odpowiedni sposób powołać do wirtualnego życia jego zwariowane pomysły. Już pierwsza godzina Nier: Automata wystawia na próbę tradycjonalistów, którzy spodziewali się po tej grze jakiegoś action RPG czy slashera, co sugerowało demo z PlayStation Store. Tymczasem mamy tu do czynienia z nietuzinkową mieszanką SHMUP-a (arcade'owa strzelanka w stylu Ikarugi czy DoDonPachi), slashera (tu i ówdzie słychać echa Bayonetty), dwuwymiarowej platformówki i japońskiego RPG z otwartym światem, mnóstwem zadań pobocznych i minigier. I możliwością driftowania na dziku. Serio.
Brzmi jak japońskie dziwactwo dla koneserów, ale w rzeczywistości Nier: Automata to doskonale przemyślane i uniwersalne, pod względem przystępności, doświadczenie. Nie trzeba być znawcą wcześniejszych gier Taro, by brać się za jego najnowsze dziecko, choć trzeba mieć na względzie, że Nier: Automata nie jest prostą i przyjemną zabawą „na raz”. Ukończenie głównego wątku to jakieś 15-20 godzin, po których tak naprawdę zaczyna się prawdziwa przygoda z tą grą. Odkrywanie kolejnych zakończeń, odwiedzanie nowych miejsc i poznawanie wskazówek fabularnych po obejrzeniu napisów końcowych to ważna część obcowania z Nier: Automata, co oczywiście nie każdemu będzie pasować. Sam nie jestem fanem przechodzenia jednej gry po kilka razy, tylko po to, by zasłużyć na „prawdziwe zakończenie”. Z drugiej strony, ten trud włożony w Nier: Automata naprawdę się opłaca.
Szczególnie, że scenariusz to prawdziwe mistrzostwo. Pozornie błaha opowieść o najeździe kosmitów-robotów, którzy wygnali Ziemian na Księżyc to tak naprawdę tło dla głębokiej rozprawy filozoficznej, dotykającej idei Boga, człowieczeństwa, życia i śmierci. A wszystko to obudowane historią dwóch androidów przypominających postacie wyciągnięte z anime science fiction dla młodzieży. Brzmi jak mieszanka wybuchowa, ale ze świecą szukać drugiej tak dobrze napisanej i łączącej poszczególne elementy opowieści w świecie gier.
Scenariusz daje do myślenia i zaskakuje na każdym kroku, co doskonale koresponduje ze zmiennym stylem rozgrywki. Początkowy etap sugeruje, czego należy się po Nier: Automata spodziewać (czyli wszystkiego) i rzeczywiście - im dłużej poznajemy ten świat, tym więcej zaskoczeń doświadczamy. Trzon rozgrywki to jednak szeroko rozumiane action RPG nastawione na eksplorację post-apokaliptycznego świata i dynamiczną walkę, do jakiej przyzwyczaili nas panowie i panie z Platinum Games. Nie będę ogłaszał, że Nier: Automata jest w tej materii najlepszą grą japońskiego developera, ale tylko dlatego, że Bayonetta 2 powiesiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Ważne, że walka w wykonaniu kobiecego androida 2B to zabójczy balet z użyciem kilku rodzajów broni białej i ciągłego wsparcia ogniowego, jakie zapewnia nieodłączny Pod (mały, lewitujący robocik). Wyprowadzanie zabójczych combosów i obsługa czterech spustów (namierzanie celu, strzelanie, unik, specjalny atak) wymaga treningu, ale kiedy już załapiemy odpowiedni rytm, każda walka będzie prawdziwą przyjemnością. Do tego dochodzi ciągły rozwój i odblokowywanie nowych umiejętności/ulepszeń, dzięki czemu każdy doświadczony gracz będzie mógł dopasować 2B pod swoje możliwości i ulubiony styl walki.
Powodów do bitki nie brakuje, bowiem po świecie szwenda się masa wrażych robotów (powtarzalność trochę zabija ich urok), nie zapominając o spektakularnych pojedynkach z wielkimi i wykręconymi bossami. Dość powiedzieć, że początkowy Optimus Prime skrzyżowany z platformą wiertniczą i wyposażony w wielkie piły tarczowe to zaledwie namiastka pomysłowości Japończyków.
Równie wielkie wrażenie robi świat przedstawiony, którego post-apokaliptyczna estetyka przywołuje na myśl The Last of Us czy Enslaved: Odyssey to the West. Bezkresna pustynia to poniekąd cytat cudownego, na swój sposób minimalistycznego Journey, a niektóre lokacje kojarzyły mi się z pierwszym Gravity Rush. Najwspanialsze jest to, że Nier: Automata nie można posądzić o kopiowanie cudzych pomysłów. Bo nawet jeśli gdzieś dostrzegamy inspirację, to Platinum Games robi wszystko po swojemu. Inaczej, dziwniej, bardziej nietuzinkowo. Świata tej gry i niektórych etapów (vide motyw z kolejką górską) po prostu nie da się zapomnieć czy pomylić z tworami konkurencji.
Nier: Automata pokazuje na każdym kroku, że japońskie gry to niewyczerpana kopalnia świeżych, odważnych, zaskakujących pomysłów. Platinum Games i Yoko Taro stworzyli pod wieloma względami dzieło wybitne, aspirujące do miana gry ponadczasowej – ze świetną, zróżnicowaną rozgrywką i wciągającym, głębokim scenariuszem. Wzrokowcy będą narzekać na proste modele i pewną toporność tego świata. Nier: Automata powtarza odwieczne błędy japońskich (ale nie tylko) gier, w których bohater rozwalający w pył gigantycznych przeciwników nie potrafi przeskoczyć niewielkiej przeszkody, w której twórcy ukryli niewidzialną ścianę. Takie drobiazgi zawsze irytują, ale trzeba się z tym pogodzić, że w temacie eksploracji otwartego świata produkcja Platinum Games jest mocno w tyle za najnowszą Zeldą.
Gatunkowa różnorodność, wciągający, filozoficzny wątek, chemia między głównymi bohaterami, doskonałe udźwiękowienie i niezliczona ilość świeżych pomysłów wynagradza jednak wszelkie archaizmy, niedociągnięcia i powtórzenia. Jeżeli uważacie, że w grach widzieliście już wszystko, to koniecznie zagrajcie w Nier: Automata. Gwarantuję, że długo nie zapomnicie tej przygody.