Na początek mały tryumfalny taniec, z pohukiwaniem i wygrażaniem pięścią bogom nieprzyjaznym. Dwa miesiące temu pisałem w felietonie, że nie ma innej opcji dla nowego Call of Duty, niż II wojna światowa. I proszę bardzo, sprawdziło się. Seria wraca do korzeni. Choć raz moje jasnowidzenie się pokryło z późniejszą rzeczywistością. Będę się pławił w samozadowoleniu jeszcze przez jakąś godzinę chyba, bo tyle powinno mi wystarczyć na napisanie tego tutaj felietonu, który, oczywiście, też będzie jasnowidzący. Może akurat mam dobrą passę i się okaże, że też trafnie przewidzę przyszłość. Co ciekawe, będzie to przyszłość bez Call of Duty. I bez Battlefielda. I bez League of Legends może też. Oraz wszystkich innych gier, w których gracze się nawzajem zabijają, czyli w sumie większości sieciówek.
Serafinowi odbiło już do reszty, nie? Miewał wcześniej odjazdy, ale teraz to już kompletnie odleciał, prawda? No cóż, być może, nie będę przeczył. Wspomagam moje jasnowidzenie różnymi dziwnymi rzeczami i któraś z nich mogła mi zaszkodzić na umysł… A tak serio, to nie, wszystko w porządku u mnie. Chyba. I naprawdę myślę, że tego typu gry prędzej czy później albo znikną z głównego nurtu grania, albo czekają je takie znaczące przemiany, że na dobrą sprawę staną się zupełnie czymś innym. Dlaczego? Skąd ta koncepcja? Cóż, z całą pewnością nie znikąd. To logiczne nawet. Sami zobaczycie. Ale najpierw przygotowanie techniczne.
Trwają prace nad interfejsem, który połączy nasze mózgi bezpośrednio z komputerami. Nie wydaje się, żebyśmy musieli czekać na to dłużej niż dekadę. A co oznacza taki interfejs? Matriksa, oczywiście. Idealną wirtualną rzeczywistość, taką prawie nie odróżnienia od tej prawdziwej, podawaną cyfrowo bezpośrednio do naszej głowy, bez pośrednictwa zmysłów. I to nie po kablu, jak w tymże Matriksie, nie przez jakąś trumienkę do VR, ale tak normalnie, bezprzewodowo, po jakimś wi-fi kolejnej generacji, do takiego malutkiego czipa, który będzie sobie gdzieś tam siedział w szarej materii. Tak będzie i co do tego nie ma już chyba większych wątpliwości, prawda? Wtedy to się zacznie granie dopiero. Dzisiejsze najlepsze gry z otwartym światem są tak bardzo niczym przy tych, które będą wykorzystywały prawdziwą VR i neurozłącze. Czekają na nas fantastyczne rzeczy. I raczej bez przemocy.
Dwa tygodnie temu pisałem, że w sieci jesteśmy dla siebie o wiele mniej uprzejmi i wyrozumiali, niż gdy rozmawiamy z kimś twarzą w twarz, prawda? I tłumaczyłem dlaczego tak jest. Z tego samego powodu gry przyszłości będą bardzo grzeczne właśnie. W czasach VR nie będzie prawdziwego Call of Duty, takiego w którym strzela się do ludzi. Po prostu nie będziemy chcieli w to grać. Teraz chcemy, bo to wszystko umowne jest, jak zabawa dzieci w wojnę. Nikomu się nie dzieje krzywda, najwyżej może zostać zwyzywany od najgorszych, co jest problemem oczywiście, ale nie na taką skalę. A w prawdziwym, matriksowym VR? Tam po drugiej stronie będzie inny człowiek dokładnie tak samo, jakby był tutaj z nami, na wyciągnięcie ręki. Czy tam na odległość celnego strzału. Będzie się zachowywał jak normalny człowiek, ruszał się jak normalny człowiek, reagował jak normalny człowiek, choć oczywiście będzie tylko wirtualnym awatarem. Ale nasz mózg nie będzie tego wiedział. I nie pozwoli nam do niego strzelić ot tak, dla zabawy.
Bzdura? Że niby mózg ma nam nie pozwolić? Niby na jakiej zasadzie? Na bardzo prostej. Jesteśmy ludźmi. A ludzie, wbrew pozorom, są dobrzy. Mniejsza już o to, czy z natury czy z wychowania, ale tak, jesteśmy dobrzy. Zabicie kogoś to dla nas największe tabu, największa zbrodnia, coś, do czego w pełnej świadomości nie jesteśmy w stanie się zmusić. Serio. Po II wojnie światowej, skoro już przy niej jesteśmy, prowadzono specjalne badania, które wykazały, że tak naprawdę tylko od kilku do kilkunastu procent żołnierzy strzelało do wroga tak, żeby go zabić. Reszta strzelała wszędzie, tylko nie do człowieka, nawet jeśli wiedziała, że to wróg, że jest zły i że całkiem możliwe, że on zabije ich, jeśli nie zostanie zastrzelony. Tak trudno było przełamać wstręt przed zabijaniem. Na podstawie tych badań Amerykanie, i wszyscy inni, zmienili całkowicie systemy szkolenia żołnierzy, bo co jak co, ale żołnierz, który nie chce zabić wroga, jest trochę bezużyteczny. I udało się. Dziś już uczy się ich takiej agresji i takich odruchów, tak umiejętnie przełamuje się ich przekonania czy też wrodzone dobro, że prawie żaden nie ma problemów z zabijaniem. To znaczy, w trakcie. Bo potem to mają ich mnóstwo, gdy dociera do nich co zrobili. Tylko psychopata, tylko jednostka chora, tylko nieprawidłowo funkcjonujący homo sapiens jest w stanie zabić i nie odczuć skutków. Już tacy jesteśmy, że zabijać nie chcemy. Nasze mózgi nie chcą. I nie będą chciały tego robić w wirtualnej rzeczywistości również.
Popatrzmy na gry inne niż komputerowe. W tych ostatnich zabijania jest mnóstwo, nie? A w pozostałych? Praktycznie nie ma. I nie mówię tu o grach tradycyjnych, takich zespołowych, jak piłka nożna na przykład, gdzie jest mnóstwo rywalizacji i agresji, ale gdzie na zabijanie po prostu nie ma miejsca. Nie, popatrzmy na gry chociażby fabularne. Albo towarzyskie. Albo planszowe. W nich można by bez problemu zrobić tak, żeby gracze ze sobą walczyli, nie? Żeby się zabijali, umownie oczywiście, ale jednak, jak w Call of Duty. I co? Ile mamy takich gier? No właśnie. Są te, które bazują na rywalizacji, oczywiście, ale nigdy nie idą tak daleko, by obecna w nich była jakakolwiek agresja wobec osoby, która siedzi z nami w jednym pomieszczeniu. Nawet taka udawana. A to dlatego, że my domyślnie nie chcemy nikomu robić krzywdy. Wolimy współpracować, może rywalizować właśnie, ale przyjacielsko i tak dalej. W grach wideo tego hamulca nie ma, bo tam nie ma ludzi. A właściwie są, ale nasz mózg ludzi nie widzi, tylko jakieś ruchome obrazki, które z całą pewnością ludźmi nie są. Dopiero gdy zaczną mu ludzi przypominać, to zacznie się wzbraniać przed zabijaniem, przed agresją. Czyli właśnie wtedy, gdy nadejdzie prawdziwe VR, matrix i pierwsze ultrarealistyczne Call of Duty… w które nie damy rady grać, bo nie jesteśmy zmienieni w zabójców na drodze specjalistycznego szkolenia, jak współcześni żołnierze.
Gry w prawdziwym VR będą grzeczne. Takie jak dzisiejsze RPGi czy planszówki czy właśnie klasyczne koszykówki, krykiety czy tam inne wyścigi bobslejów. Wirtualna rzeczywistość zleje się z naszą i przejdą do niej również nasze zachowania. Będziemy grać, na potęgę, całymi dniami. Ale nie w zabijanie się nawzajem. Dlatego, że nie będziemy chcieli się zabijać, tak jak nie chcemy się zabijać tu i teraz. A także dlatego, że nie będzie wolno. Tak po prostu. Nawet gdyby nie było tych barier psychologicznych, które uniemożliwiają nam granie we w pełni wirtualne Call of Duty, to będą bariery prawne. To oczywiste. Nawet ci, którzy dziś najgłośniej się śmieją z tych alarmistycznych artykułów, że brutalne gry uczą przemocy i tak dalej, zastanowią się dwa razy, zanim pozwolą komuś grać w jakieś matriksowe GTA. Nie tylko dzieciom. Komukolwiek. Teraz to wszystko jest umowne, nieprawdziwe, na ekranie. Ale jeśli przemoc będzie w grze wyglądała dokładnie tak samo jak w rzeczywistości? Nie ma szans, żeby to przeszło. Tego jestem akurat pewien. Takie gry będą po prostu zakazane. I całkiem słusznie, bo te dzisiejsze nie uczą morderców czy gwałcicieli. Ale tamte? Stuprocentowo realistyczne? Całkiem inna bajka.
Ale na szczęście to dopiero za jakieś dziesięć lat. Może kilkanaście. A może wcześniej, jeśli nastąpi jakiś przełom technologiczny. Tak czy inaczej, jeszcze nie teraz. Możemy spokojnie się bawić w zabijanie się nawzajem. Póki możemy. I póki można.
Powyższy felieton wyraża osobiste poglądy autora i nie może być utożsamiany z całą redakcją portalu