Mumia (ang. The Mummy) w reżyserii Aleksa Kurtzmana stanowi otwarcie tak zwanego Dark Universe studia Universal Pictures. Co jak co, ale firma owa, choć zapewne inspirowała się sukcesem MCU i próbami DC, była prekursorką takiego artystycznego podejścia – wykreowane przez nią filmowe potwory brały udział nie tylko w poświęconych sobie, osobnych filmach, ale i crossoverach. Oczywiście nie oznaczało to sensu stricte uniwersum – nikomu wówczas nie zależało na spójnym świecie przedstawionym z zachowaną linią czasową, ale w obrazach wytwórni spotykały się słynne potwory, jak Drakula, wilkołak, potwór Frankensteina, Niewidzialny Człowiek, doktor Jekyll alias pan Hyde czy Imhotep zwany po prostu mumią. W najnowszym filmie Kurtzmana razem pojawiają się jedynie dwie ostatnie istoty, przy czym mumią nie jest Imhotep (ani też Kharis – inna wersja monstrum w bandażach). Niemniej jednak stworzone zostały tu wspólne ramy uniwersum, w którym rozgrywać się będą fabuły planowanych filmów z serii. Udało się pokazać, że świat przedstawiony jest naprawdę mroczny, działają w nim siły zagrażające ludzkości, o czym większość jej przedstawicieli i przedstawicielek nie ma zielonego pojęcia. Witaj w nowym świecie bogów i potworów, jak z cyniczną emfazą rzekł Henry Jekyll (Russell Crowe) do Nicka Mortona (Tom Cruise), a tak naprawdę po prostu do widza. Wprawdzie pierwotnie były to raczej słowa doktora Frankensteina, ale nie należy się tym przejmować, podobnie jak nie przejmowali się twórcy, realizując projekt, który nie ma prawie nic wspólnego z Mumią z 1932 roku. To podstawowa zasada na czas seansu: nie przejmować się niezgodnościami z kanonem i ewentualnymi głupotami fabularnymi (które – i owszem – bez trudu znajdziemy), tylko się bawić. A naprawdę jest czym.
Niniejsza produkcja długo nie mogła wydobyć się z bandaży, mając kłopoty ze znalezieniem lub utrzymaniem reżysera. Po Lenie Wisemanie i Andresie Muschiettim przejął pałeczkę Alex Kurtzman, co budziło spory niepokój, biorąc pod uwagę pewne pozycje z filmografii owego pana. Niemniej jednak produkt, który otrzymaliśmy, jest całkiem przyjemny – wbrew temu, co mówi wielu krytyków, a może właściwie krytykantów (nie macie czasem wrażenia, iż co poniektórzy uważają, że jeśli przejadą się po jakimś czysto rozrywkowym dziełku, to będą wydawali się mądrzejsi?). Oczywiście, że sporo scen w tej wersji Mumii wydaje się zapożyczonych z rozmaitych reprezentantów Kina Nowej Przygody lub filmów i seriali o zombiakach. No i co z tego? Na ekranie cieszą oczy. Jedna z początkowych scen to jakby wycieczka do gry Uncharted, co stanowi strzał w dziesiątkę. Było to bardzo dynamiczne i malownicze. Przede wszystkim jednak wprawne oko fana/fanki filmów Mumia z 1999 roku i Mumia powraca wychwyci tu niemało odniesień i nawiązań do wspomnianych obrazów, włącznie z zabawnym easter eggiem (warto wypatrywać, czym oberwie w głowę jedna z postaci).
Pomysł na fabułę wydawał się początkowo kolejnym absurdalnym aktem posłuszeństwa wobec fałszywie pojmowanej „politycznej poprawności”. No bo niby dlaczego mumia jest tutaj kobietą? Odpowiedź brzmi: To nie jest kolejna ekranizacja kanonicznej historii, to nawet nie retelling, tylko wariacja na temat – osobna opowieść czerpiąca inspiracje z pierwowzoru oraz jego adaptacji z końca XX wieku. Tak więc dlaczego nie? Zresztą po wszystkich poprzednich wersjach i adaptacjach pałętała się jakaś księżniczka lub arystokratka do wskrzeszenia i pani, której ciało jest potrzebne do owego procesu. W filmie z 1999 roku Anck-Su-Namun także była przez chwilę ożywioną mumią. Nic więc dziwnego, że w związku z tym ktoś wpadł na pomysł egipskiej księżniczki, która nie jest ukochaną potwora, tylko potworem i główną postacią dramatu, i że – również dla odmiany – pojawi się pan, na którego z pewnych, dramatycznie ukazanych w filmie, powodów czynione będą zakusy. Idąc dalej, w utworach w reżyserii Stephena Sommersa mamy parę pozytywnych bohaterów – archeolożkę z powołania i żołnierza, który jest zarazem złodziejem i rabusiem grobów. Tutaj mamy wywiadowcę wojskowego – wspomnianego już Nicka Mortona – który wraz z kumplem Chrisem Vailem (Jake Johnson) korzysta z wojennej zawieruchy na Bliskim Wschodzie i zdobywa historyczne artefakty do upłynnienia na czarnym rynku, oraz panią doktor Jenny Halsey (Annabelle Wallis), która prowadzi badania nad kontrowersyjną kwestią pochówku księżniczki Ahmanet (Sofia Boutella) i której zawdzięczamy kompletnie rozbrajającą, prawdziwie genialną scenę w filmie.
Mumia Kurtzmana to dynamiczna, tryskająca akcją i humorem produkcja, która, podobnie jak filmy Sommersa, zawiera elementy komedii (zwłaszcza w dialogach) i horroru. U poprzednika był to jednak przede wszystkim świetnie spreparowany „horror na wesoło”, tu zaś częściej występują przeplatające się motywy – a to zabawne, a to generujące ciarki na grzbiecie. Na przykład sekwencja, gdy bohaterowie wymieniają się docinkami, a w tym czasie na oczach widza kona inny bohater. Żadna z postaci tego nie zauważa i daje to efekt jednocześnie straszny, śmieszny i smutny. Dobrym pomysłem było zawarcie elementów korespondujących z niezbyt wesołą rzeczywistością – niszczenie starożytnych zabytków przez bandy uzbrojonych kretynów na pograniczu Syrii i Iraku to wycieczka do tego, co robi IS. Pokazano również, że proceder uprawiany przez Mortona i Vaila jest możliwy dlatego, że działania wojenne rebeliantów tudzież amerykańskich i europejskich wojsk idealnie tuszują wszelkie ślady takiej działalności. Co do konstrukcji fabuły – dobrym pomysłem były wizje, które pozwoliły żonglować realiami i dodatkowo ożywiły wydarzenia. Miłą niespodzianką okazała się rezygnacja z zabiegu, do którego przyzwyczaiły już nas amerykańskie superprodukcje, czyli epatowania długim, widowiskowym, lecz nieodmiennie pompatycznym pojedynkiem z monstrum, po którym powraca ład i spokój, zamiast tego ofiarowano nam ciekawy (no dobrze – może naciągany, ale w sumie intrygujący) zwrot akcji i otwarte zakończenie, które razem wzięte otwierają podwoje Dark Universe naprawdę szeroko.
Oczywiście, znajdą się tu również absurdy. I nie jest to bynajmniej fakt, że postacie ocalają życie w sytuacjach, gdy jest to praktycznie niemożliwe, bo nie są to zwykli ludzie, tylko bohaterowie filmu przygodowego. Jednak by daleko nie szukać – z drobiazgów: doktor Jekyll, zamiast zawsze nosić przy sobie strzykawkę z antidotum na Hyde’a, musi wyciągać specjalną walizkę (chyba tylko po to, by zachować się sportowo i dać swemu alter ego szansę), sam fundament fabuły: decyzja czarnego charakteru, jakie środki ma przedsięwziąć, by się zemścić i uzyskać, co jej się należy. Patrząc z perspektywy historycznej, ludzie odzyskiwali miejsce w kolejce do tronu np. przy użyciu trucizny, z reguły zaspokajało to również ich potrzebę zemsty, nie trzeba do tego paktu z mrocznymi siłami, nie trzeba niszczyć świata. Z drugiej strony jest to ta rzecz, na którą trzeba przymknąć oczy i pozwolić, by zwoje mózgowe łagodnie się rozprostowały. Ostatecznie oprawcy Imhotepa mieli jeszcze dziwniejszy pomysł – wybrali taką karę, której skutkiem ubocznym były biblijne plagi egipskie i moc zniszczenia świata w gestii ofiary. Ot, taka już poetyka filmów z mumią jako głównym bohaterem.
Jeśli chodzi o samą realizację Mumii, trzeba bardzo pochwalić scenografię, charakteryzację i efekty specjalne. Sensownie wypadł też montaż poszczególnych scen (zwłaszcza wizji i powrotu do rzeczywistości). Londyńskie podziemia pełne grobowców, ożywające , skrzeczące ptaki, atakujące stawonogi i czarne chmary ptactwa o ostrych dziobach lub piaski pustyni, które szaleją po mieście, wzniecone mocą Ahmanet. Wszystko to robi w kinie świetne wrażenie. Podobnie jak design rozmaitych mumii i ich sposób poruszania się, które to wyglądają odpowiednio odrażająco i mało śmiesznie. Prezencja Ahmanet zarówno jako ładnej, silnej, młodej Egipcjanki w przynależnych jej pozycji ozdobach, jak i potworzycy, stojącej ponad życiem i śmiercią, jest bardzo klimatyczna. W jej przypadku znakomitym pomysłem okazały się oczy o podwójnych źrenicach i tęczówkach, które dają niesamowity świetlisty efekt. Ogólnie udało się oddać w tej postaci wrażenie antytezy życia, kwintesencji zniszczenia, a jednocześnie nadać jej niezaprzeczalny urok – niczym w Gnijącej pannie młodej Tima Burtona. Pozytywnie przedstawia się również strona aktorska filmu: Sofia Boutella doskonale się wczuła w bezlitosną, śmiertelnie urażoną księżniczkę, a jej edukacja tancerki umożliwiła stworzenie porządnej choreografii walk. Tom Cruise wybitnie pasował do odegrania Nicka Mortona – po pierwsze ma talent komediowy, po drugie była to wariacja na temat roli w Mission Impossible, więc weszło mu to w krew. Russel Crowe, jak to on, po prostu porządnie zrobił, co do niego należało. Jake Johnson i Annabelle Wallis wypadli przy nich nieco blado, ale też przyjemnie się ich obserwowało.
Podsumowując: przyjemny, klimatyczny obraz, zabawny i z fajnymi zwrotami akcji. Szału nie ma, na kolana nie rzuca, nie ma też tej cudownej niedorzeczności i absurdalnej miodności, którą miała Mumia z 1999 roku, ale i tak jest dobrze. Tu warto przypomnieć, że ta właśnie Mumia, którą niemal wszyscy teraz chwalą, była na początku straszliwie zjechana w recenzjach za brak wierności z oryginałem z 1932 roku. Generalnie film stanowi przyzwoity wstęp do nowego (choć na swój sposób starego) uniwersum bogów i potworów.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!