Reżyserska twórczość Guya Ritchiego jest już doskonale znana nie tylko miłośnikom i miłośniczkom Heist Movie, brytyjskiego kina gangsterskiego i komedii kryminalnych. Radośnie plugawe opowiastki o płotkach angielskiego przestępczego półświatka, które muszą mierzyć się nie tylko z trzęsącymi całym bagienkiem rekinami, ale i własną nieudolnością tudzież pechem, stały się dobrem serwowanym na wielu imprezach. Trudno też sobie wyobrazić , by ktoś nie kojarzył historii o Camelocie, królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu i nie darzył ich choćby odrobiną sentymentu. Tak więc pomysł, aby połączyć oba typy opowieści – nowoczesną wersję sowizdrzalskich i klasyczne rycerskie z magią i mistycyzmem w tle – i stworzyć oryginalny obraz, wydawał się intrygujący i nowatorski. Ostatecznie wizja mrocznego, nieco groteskowego Excalibura Johna Boormana zmiksowanego ze zwariowanymi Porachunkami, Przekrętem, czy nawet mniej udaną Rock’N’Rollą, prezentuje się nader ekscentrycznie i choćby z tego powodu rodzi pewne oczekiwania. Aby taki film był udany, istnieje wszakże warunek, który koniecznie trzeba spełnić: połączenie nowoczesnej narracji i filmowych chwytów z quasi-średniowieczną stylistyką musi zostać spreparowane z jajem i jednocześnie z wdziękiem. Cóż, w filmie Król Artur: Legenda miecza (ang. King Arthur: Legend of the Sword) tego drugiego zdecydowanie zabrakło.
Same „brytolskie” komedie o zakapiorach mogą być przaśne i toporne – tak naprawdę im bardziej, tym lepiej, taki już ich urok – ale poetyka mitu arturiańskiego zasługuje na to „coś”, ociupinę mistycznego klimatu i magiczną iskrę (rozmaite wersje tej legendy to kawał historii kultury, a poza tym powstało już nadto plastikowych koszmarków mających Merlin bądź Artur w tytule). I trzeba przyznać, że nawet coś tam się tliło – niektóre sceny Króla Artura: Legendy miecza charakteryzuje atmosfera niesamowitości, mroku i patosu w pozytywnym tego słowa znaczeniu – pasującego do podniosłości przedstawianych wydarzeń. Ale cóż, tliło się i zgasło – z jednej strony przyduszone pretensjonalnym montażem, generującym efekt gry video przechodzonej na haju, z drugiej nieco zbyt nachalnymi wygibasami „londyńskich ziomów”. Strona typowo „ritchieowska” przez sporą część seansu nawet nieźle się sprawdza: „gadki-szmatki” wyrzucane w karabinowym tempie z rozbrajającym akcentem roboli i chuliganów, skoki czasowe i przyczynowo-skutkowa karuzela (np. etap planowania przeskakuje w sceny wykonania), dynamiczne sekwencje w konwencji teledysków, które podkreślają upływ czasu, a do tego z premedytacją plebejski humor. Niestety, Guy Ritchie przedobrzył – usiłował upchnąć wszystko naraz i wyszło coś niezgrabnego, pozbawionego spójności i wewnętrznego balansu.
Oczywiście dobrze jest bawić się mitami i tworzyć nową jakość, niemniej jednak warstwa fantasy w tej opowieści wydaje się wzięta wprost z alkoholowego snu grafomana-postmodernisty dłubiącego w pocie czoła przy autorskim systemie RPG. Oto mamy dwie nacje – magów i ludzi, którzy żyli ze sobą w zgodzie, ale oczywiście nowy król magów – zły Mordred (Rob Knighton) – wszystko zepsuł, kierowany żądzą jeszcze większej potęgi. Rozgorzała straszliwa wojna, która pociągnęła za sobą hekatombę ofiar. Widz ogląda zapadające się warownie i wielkie bestie wyglądające niczym, wypisz wymaluj, mumakile z utworów Tolkiena, a na ich grzbietach zabudowania tworzące niemal całe wioski magicznego ludu. Rzucają się na nich ludzkie armie, ale w zasadzie nie dałyby rady zdziałać zbyt wiele, gdyby nie król Uther (Eric Bana) i jego magiczny miecz Excalibur, w który wyposażył go zbuntowany mag Merlin (notabene widzimy go w filmie zaledwie przez kilka sekund). Magowie zostają pokonani, a potem padają ofiarą licznych czystek (hmm, jasne, zwłaszcza biorąc pod uwagę ich połączoną moc). W końcu pokój zostaje zaprowadzony, lecz nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Królewski brat Vortigern (Jude Law) – oczywiście przy pomocy złowrogiej magii – przejmuje władzę, a król wraz z rodziną musi salwować się ucieczką. Aby nie zdradzać szczegółów, powiedzmy sobie jedynie, że wskutek pewnego splotu okoliczności mały Artur trafia pod opiekę pracownic zamtuza w Londinium.
Artur (Charlie Hunnam) dorasta w szemranym towarzystwie, przechodząc drogę od zera do bohatera. A zatem szkoli się w sztukach walki u... chińskiego nauczyciela Kung-fu (Tom Wu, znany nam jako general Setka Oczu z serialu Marco Polo), działa w bandzie rzezimieszków, awansuje w ulicznej hierarchii, przejmując przybytek ladacznic oraz szefując gangowi „chłopców z miasta”, zajmujących się wymuszeniami tudzież złodziejskim i przemytniczym procederem. Jak widać, królewska krew predestynuje do władzy w każdych warunkach. I chętnie żyłby tak sobie aż do śmierci, ukrywając kolejne worki złota, ale niestety świat (czyli stryj) o nim nie zapomniał. Jako że prawa magii głoszą, iż im większa moc, tym większe przeciwności, Excalibur znów ujrzał światło dzienne. Nowy król wszczął poszukiwania zaginionego bratanka, w rezultacie których zniewolonych zostały dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn. Oczywiście nie tylko on tropił Artura, usiłowała go odnaleźć także la resistance – wszakże gdzie tyran, tam i ruch oporu. Nieszczęsny król opryszków wcale nie kwapił się, by zostać królem państwa. Niestety, decydenci w osobach Bedivere’a (Djimon Hounsou) i Billa Gęsiego Smalca (Aidan Gillen), a także przybyłej im w sukurs (z polecenia Merlina) młodej magini (Astrid Bergès-Frisbey), uparli się wmanewrować go w złoty stolec – dosłownie i w przenośni. Chłopak w końcu daje się wkręcić (ostatecznie inaczej nie byłoby filmu Król Artur: Legenda miecza).
Choć komediowa część filmu, nawiązująca do sensacji i Heist Movie, sama w sobie jest relatywnie udana, to jednak wiele scen, żartów i postmodernistycznego perskiego oka ewidentnie zostało tu wepchnięte na siłę. Co do warstwy fantasy – praktycznie od samego początku widać, że jest to żonglerka elementami mitu (często po prostu imionami) i że Król Artur: Legenda miecza ma tyle wspólnego z legendą o królu Arturze, co Gniew tytanów Liebesmana z mitologią grecką. Jednakże to wcale nie stanowi jakiegoś straszliwego problemu. Mankamentem okazał się natomiast fakt, że ta część historii jest chwilami głupawa i przeładowana niewiele wnoszącym efekciarstwem. Nie niesie ze sobą dość klimatu, by zrównoważyć drugą stronę medalu, przez co wydaje się być doczepiona byle jak do przeładowanej gagami kryminalnej komedii.
Jeśli chodzi o metafizykę, sam sposób przedstawienia magii jest interesujący – mamy do czynienia z surową, pierwotną siłą, która stanowi zarazem esencję natury, jak i jej wypaczenie. Instynktownie czujemy, że to coś bardzo druidycznego, a zarazem szamańskiego. Dobrze oddają to efekty specjalne przedstawiające fantastyczne, monstrualne stwory (będące wytworem mistycznych sił) lub wpływ magów na zwykłe zwierzęta. Do niezaprzeczalnych walorów obrazu Król Artur: Legenda miecza należą „sceny wodne” – Pani Jeziora oraz syreny prezentują się w niesamowity, upiorny, oniryczny sposób. Dzięki montażowym sztuczkom nieźle ukazany został magiczny trans, czy jak kto woli, po prostu narkotyczny trip głównego bohatera. Jak już było wspomniane, twórca jednak przedobrzył – mamy w filmie za dużo podobnych do siebie quasi-narkotycznych sekwencji i chwil w zwolnionym tempie. Po seansie zostaje wrażenie groteskowego, nieskładnego miszmaszu, na które składają się fragmenty przypominające filmowe przerywniki z gry komputerowej (a jakże, była też irytująca dłużyznami walka z głównym bossem), np. drażniące liczbą powtórzeń identycznych sekwencji koszmary Artura, narkotyczne halucynacje i teledysk z życia londyńskiej szemranej ferajny. Do tego machanie brytyjską flagą w iście amerykańskim stylu.
Trzeba przyznać, że ciekawym pomysłem jest tu strona psychologiczna, bo na tę rozrywkową historię można też spojrzeć jak na samopoznanie – szamańską wędrówkę w głąb samego siebie, przepracowywanie traumy z dzieciństwa, walkę z wewnętrznymi demonami, które blokują rozwój osobisty, i proces dojścia do dorosłości, kiedy to świadomie przejmujemy spuściznę i odpowiedzialność za siebie i za nasz wpływ na cudze życie. Porządnie prezentuje się obsada – Charlie Hunnam jako główny bohater, Jude Law (Vortigern) świetnie obrazujący osobę uzależnioną od władzy (i w gruncie rzeczy z tego powodu nieszczęśliwą), upajającą się strachem poddanych niczym narkotykiem, czy Aidan Gillen jako Bill (to aktor znany przede wszystkim jako Littlefinger z Gry o tron), z emfazą bawiący się wizerunkiem średniowiecznego Snake’a Plisskena. Wielkim atutem produkcji Król Artur: Legenda miecza jest muzyka. Znakomite połączenie ciężkiego, metalowego, lekko azjatyckiego brzmienia z celtyckimi motywami pozwala przetrwać co bardziej nużące fragmenty niniejszego filmu.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że niewiele brakowało, a względnie słaby ostateczny rezultat wyszedłby jednak na plus. Z mojego osobistego punktu widzenia wiele mogła dać nieistniejąca ostatnia scena, w której młody bandzior Artur budzi się po imprezie i stwierdza: O rany, ziom, ten towar był odlotowy, ale miałem sen... Był tam ten czarny Bedivere jako królewski majcher i nawet ten stary Chinol George! Ha, ha, prowadził szkołę Kung-fu w średniowiecznym Londynie!. To pasowałoby do odczucia, że Guy Ritchie, robiąc postmodernistyczną wariację na temat mitu arturiańskiego, chciał też zrobić wariację na temat angielskiego społeczeństwa, i wyjaśniłoby dosłownie wszystkie dziwaczności i realizacyjne zgrzyty.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!