Jeśli w czasie wielkiej, finałowej walki, głównego starcia prześwietnych bohaterów z przepodłym złoczyńcą, zaczynacie się wiercić w fotelu, patrzeć ze zgrozą na zegarek i zastanawiać ile jeszcze to będzie trwało, to może oznaczyć różne rzeczy. Możliwe, że dużo wypiliście przed seansem i nie przeprowadziliście prewencyjnej wizyty w toalecie. Możliwe, że sobie przypomnieliście, że zostawiliście w domu włączony komputer z otwartymi kartami przeglądarki, które absolutnie powinniście zamknąć, żeby nie zobaczyła ich rodzina. Możliwe, że spodziewaliście się, że film będzie nieco krótszy i zdążycie jeszcze skoczyć do kiosku i kupić kupon Lotto w ostatniej chwili, bo dziś jest kumulacja fęfdziesięciu milionów. Oczywiście, możliwe również, że to, co właśnie oglądacie jest słabe, nudne i męczące. A potem się okazuje na dodatek, że ta scena jeszcze się nie kończy, oj nie, choć byliście pewni, że owszem. I trwa następnych kilkanaście minut. Lub też wieczność.
Kingsman: Tajne Służby szturmem zdobyło sobie nasze serca te trzy lata temu. Uroczy hołd dla kina szpiegowskiego, który jednocześnie robił sobie żarty z konwencji i opowiadał prostą, ale sympatyczną historyjkę z morałem, był po prostu dobry. Wsparty solidnym aktorstwem i świetnie zrealizowanymi, niezapomnianymi scenami akcji, zaskoczył nas swoją świeżością, swoim sympatycznym klimatem, swoją lekkością i finezją. Kto by nie czekał na drugą część, prawda? Zwłaszcza, gdy okazało się, że ma w niej grać plejada gwiazd z wyższej półki. Pięciu zdobywców Oscara na jednym ekranie. Czy to mogło się nie powieść? Oczywiście, że nie mogło. Ten film nie miał prawa się nie udać. Nie miał prawa rozczarować. I co? Rzecz jasna, nie udało się w ogóle, a rozczarowanie było takiego kalibru, który kwalifikuje się do wizyty u psychologa w celu zduszenia w zarodku przyszłego syndromu stresu pourazowego.
Kingsman: Złoty Krąg zaczyna się nieźle. Głupio i tak przesadnie, że najpierw unosi się brwi aż w okolice ciemienia, a potem zaczyna się głośno śmiać, bo już nie ma innego wyjścia, gdyż cała scena pościgu i walki w taksówce jest tak absurdalna. Ale zaczyna się nieźle. Wygląda to na taki mocny wstęp, który ma nam przypomnieć, jakie fajne rzeczy działy się poprzednio. Niestety, jest to również zapowiedź właśnie absurdalnej, głupiej i przesadzonej całej reszty filmu. I do tego z nieludzkim okrucieństwem przeciągniętej w prawie dwie i pół godziny, w znaczniej mierze wypełnione postaciami, które nieszczególnie nas obchodzą, ale mimo to paradują sobie po ekranie i coś tam do siebie mówią, nie pomne tego, że są bohaterami filmu akcji, więc nie powinny gadać, tylko powinno się coś dziać.
Scenariusz Kingsman: Złoty Krąg jest tak bezsensowny, że prawdopodobnie zostałyby odrzucony nawet przez producentów następnej części przygód agenta specjalnej troski, Austina Powersa, jako zbyt niedorzeczny. Złoty Krąg, największy na świecie kartel narkotykowy, o którym jednak nikt nie słyszał, hakuje agencję Kingsman i zabija wszystkich agentów, oprócz znanych nam z pierwszej części Eggsy’ego i Merlina. Ci udają się do Ameryki, gdy okazuje się, że jest tam potężna siostrzana organizacja Statesman, o której do tej pory nie mieli pojęcia, co przecież ma sens. Tam spotykają kilku bardzo znanych aktorów, których nazwiska świetnie wyglądały na plakatach, ale którzy w sumie wszyscy razem spędzają na ekranie około dwóch minut i wypowiadają trzy kwestie na krzyż. Potem jadą gdzieś tam, zrobić coś tam, gdy okazuje się, że Złoty Krąg realizuje szatański plan otrucia wszystkich ćpunów na świecie, żeby doprowadzić do legalizacji narkotyków w Stanach Zjednoczonych… tak, serio, taką perełkę wymyśliły genialne umysły odpowiedzialne za fabułę w Kingsman: Złoty Krąg. Powaga. Następnie wszystko wydaje się stracone, ale oczywiście okazuje się, że jednak nie. I następuje wielka konfrontacja w finale, o której już wspomniałem na początku. A, no i gdzieś po drodze wskrzeszonych zostaje kilka trupów, w tym jedne, dość kluczowe w sumie, zwłoki z pierwszego filmu. I sir Elton John robi z siebie idiotę. Kilka razy. Nazwanie tego wszystkiego głupim byłoby obrazą dla swojskiej, uczciwej, obywatelskiej, znanej nam dobrze głupoty.
Nie mam pojęcia, jak mogło dojść do tego, że ludzie odpowiedzialni za pierwszego Kingsmana wyprodukowali takie coś. Wiem natomiast, że przed seansem przedpremierowym rozdawano wafelki a nie torebki na wymiociny, i to też było bardzo nieprzemyślane, biorąc pod uwagę, z czym widzowie musieli się zmagać później. Mam też teorię pewną. Według niej rzeczywiście istnieje taka prywatna agencja szpiegowska. I po premierze pierwszej obrazu jej szefowie obawiali się zdemaskowania. Dlatego więc Jane Goldman i Matthew Vaughn, odpowiedzialni za scenariusz i reżyserię obu filmów Kingsman, zostali przez nich porwani między pierwszą a drugą częścią, a na ich miejsce podstawiono sobowtóry, które miały sabotować następny obraz i doprowadzić go na skraj niedorzeczności mniej więcej taki, jak krawędź dysku płaskiej Ziemi. I dlatego wyszła z tego Złotego Kręgu taka porażająco nudna żenada. Nie brzmi za mądrze taka teoria, prawda? Ba, jest wręcz idiotyczna i w ogóle nieśmieszna, nie? No nie. Nie w porównaniu z tym filmem. On wyznacza śmiało nowe granice w tych dziedzinach.
A tak serio już. Jest źle. Tej świeżości, tej lekkości, tego finezyjnego dowcipu znanych z pierwszego filmu, tutaj po prostu nie ma. Jest za to dużo durnych gagów i całkowicie zbędnych efektów specjalnych, które zamiast coś podkreślać, próbują być jakością same w sobie. Film jest zbiorem zbyt wielu wątków, splątanych w jakiś bezsensowny chaos pozbawiony jakiejkolwiek myśli przewodniej. I jest mocno przegadany do tego. Czyli mamy tutaj do czynienia z czymś w stylu drugiej części Strażników Galaktyki, która też zaniżyła loty w stosunku do „jedynki”. Tylko teraz mi głupio, że ją za to krytykowałem, bo tamto zaniżenie lotów jednak utrzymało film w powietrzu mimo wszystko. To już sukces, gdy spojrzy się na Kingsman: Złoty Krąg, ryjącego nosem w ziemi po jakimś szalonym korkociągu, w trakcie którego odpadły skrzydła, ogon, silniki i kabina pilotów, jak się później okazało, od początku lotu całkiem pusta zresztą.
Wychodząc z sali miałem ochotę zakrzyknąć z niedowierzaniem „Co się tam przed chwilą odjaniepawliło?!", ale powstrzymałem się z uwagi na obecność kobiet i dzieci. Całkiem niepotrzebnie zresztą, jak teraz sobie myślę, bo mogłem im tym samym zapewnić o rozrywkę może i krótkotrwałą, ale przynajmniej dużo lepszej jakości niż bolesne dwie i pół godziny, które bezpowrotnie odebrał im z życia Kingsman: Złoty Krąg.
Ale nie przejmujmy się. Każda życiowa porażka może być początkiem czegoś nowego, lepszego. Na gruzach można zbudować coś pięknego. I może po Kingsman: Złoty Krąg nie damy się już zrobić w bambuko sprytnemu marketingowi, który czaruje nas sentymentem do pierwszego filmu i listą nazwisk znakomitych aktorów z Oscarami pod pachą. Niech z tego czystego zła wyniknie trochę dobra, dobrze? A, no i oczywiście nie pójdziemy już do kina na planowany trzeci film z tej serii. Wygramy życie tym samym. W sumie to możecie je wygrać podwójnie i od razu, mądrze rezygnując także i z seansu Kingsman: Zloty Krąg. Bardzo polecam to zrobić właśnie. Zachowajcie w pamięci piękne wspomnienie pierwszego Kingsman: Tajne Służby i udawajcie, że żadnej drugiej części nie ma, nie było i nie będzie nigdy. Ja bym tak zrobił, gdybym mógł. Wy możecie. Cierpiałem za Was. Proszę, nadajcie mojej męce znaczenie. Nie pozwólcie jej iść na marne…