Thor: Ragnarok budził sporo obaw ze względu na osobę reżysera – Taikę Waititiego, który zasłynął specyficznym, surrealistycznym humorem i wysoce niekonwencjonalnym podejściem do tematyki wampirów (totalnie rozbrajające Co robimy w ukryciu z 2014 roku). Już twórcy filmu Thor: Mroczny świat postawili na dowcip, nie tylko przeplatający się z doniosłością przedstawianych wydarzeń, ale w gruncie rzeczy przytłaczający je w odbiorze widowni, co się całkiem nieźle sprawdziło. Mimo to wspomniana niekonwencjonalność budziła niepokój zarówno fanów i fanek Marvel Cinematic Universe, jak i komisów Marvela. Zwłaszcza biorąc pod uwagę kwestię, której dotyczy fabuła – ni mniej, ni więcej, tylko zniszczenia Asgardu, planety będącej domem jednej z najpotężniejszych cywilizacji w marvelowskim wszechświecie, której mieszkańcy (a przynajmniej ewidentnie genetycznie lub magicznie ulepszona względem reszty wierchuszka) byli czczeni na Ziemi jako bogowie i boginie. Ponadto produkcja od początku reklamowana była jako obraz koncentrujący się na „bromansie” Thora i Hulka, a także najśmieszniejszy film MCU, więc gdzieś tam w tyle głowy kołatało się pytanie – czy to się „godzi”?
Godzi się czy nie, ale film jest rzeczywiście najzabawniejszy ze wszystkich dotychczasowych opowieści o przygodach Avengers i ich adwersarzy. Oczywiście, jeśli ktoś lubi groteskę i konwencję ala Mel Brooks czy właśnie Taika Waititi, bo jeśli nie, to będzie marudzić zamiast się dobrze bawić. Nie znaczy to jednak, że humor okazuje się zawsze trafiony ani że elementy fabuły stanowią pod każdym względem spójne uzupełnienie uniwersum. Nie okazuje się i nie stanowią, jednakże zabawa, pomimo niedociągnięć, i tak jest przednia, a Waititi udowodnił, że umie sobie poradzić nie tylko z produkcją kameralną, ale i wysoko budżetowym, komercyjnym projektem, zachowując charakterystyczne dla swej twórczości cechy – absurdalne sytuacje i dialogi, przerysowany design oraz czołobitne uwielbienie dla idei parodii. Thor: Ragnarok umożliwia nam ponowne spotkanie z różnymi personami. Mamy zapowiedzianą (w scenie po napisach Doktora Strange’a, którego recenzję można przeczytać tutaj) i humorystycznie rozwiniętą interakcję Strange’a (Benedict Cumberbatch) i Thora (Chris Hemsworth). Powraca Loki (Tom Hiddleston), wyjaśnia się też, co przez ostatnie dwa lata porabiał Bruce Banner (Mark Ruffalo), który postanowił zabrać Hulka i generowane przez niego zagrożenie z Ziemi. Dowiadujemy się, gdzie podziewał się Odyn (Anthony Hopkins) i dlaczego pogodził się z zafundowaną mu przez kłopotliwego synalka sytuacją.
Akcja filmu Thor: Ragnarok nakłada się czasowo na zajścia przedstawione w produkcji Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (zrecenzowanej tutaj). Thor nie miał czasu zajmować się problemami naszego grajdołka, ponieważ zajęty był próbą przeciwdziałania ziszczeniu się pradawnej przepowiedni mówiącej o końcu świata, a w każdym razie Asgardu, czyli dobrze nam znanym, mitycznym Ragnaroku. Jako że wyglądało na to, iż sytuacja została opanowana, podjął następny krok w celu przywrócenia starego porządku we wszechświecie, czyli ruszył na poszukiwania ojca, niestety koniec końców doprowadza to do zdecydowanie nieudanej konfrontacji naszego boga piorunów z Helą (tak, w języku polskim nie brzmi to zbyt szczęśliwie) – boginią śmierci (Cate Blanchett). Jak gdyby tego było mało, Thor staje się więźniem pewnej agresywnej pijaczki (Tessa Thompson), która ma gdzieś, że schwytany legitymuje się tytułem księcia Asgardu. Następnie zostaje on siłą wcielony do korpusu gladiatorów na zapomnianej przez bogów i potwory, zagubionej pośród mnóstwa portali planecie, władaną przez szalonego tudzież z lubością nurzającego się w dekadencji Arcymistrza (Jeff Goldblum), przy którym Loki to wzór odpowiedzialności. Nasz superbohater ma przechlapane (więzienie jest wkurzające, a walka z Hulkiem to nie przelewki – w dodatku głupio lać się ze starym kumplem z pracy), nie zamierza jednak pogodzić się z sytuacją. Ma plan: wyrwać się z tej dziury i wyrwać swój dom z łap krwiożerczej baby. Oczywiście z pomocą zebranej naprędce ekipy.
Bardzo mocnym punktem dzieła Taiki Waititiego jest specyficzna, malownicza, a zarazem groteskowa estetyka oprawy graficznej, przypominająca Strażników Galaktyki do kwadratu skrzyżowanych z francuskim stylem komiksowym. Thor trafia w miejsce niczym wariacja na temat Deponii, serii Valerian, festynu w Ameryce Południowej oraz reżimu w Republice Bananowej. Kolejny walor to zwariowana, pełna zmyślnie wstawionych gagów akcja, pędząca niczym rollercoaster zaprojektowany nie dla dzieci, a dla ćpunów adrenaliny. Poza tym wspomniane już surrealne sceny i dialogi: ofiarowanie roli Jeffowi Goldblumowi, jak również Rachel House (Topaz, przyboczna Arcymistrza), okazało się strzałem w dziesiątkę, a sztuka teatralna w Asgardzie (koniecznie zwróćcie uwagę, kto wciela się „Lokiego”, a kto w „Thora”), sekwencje z nabzdyczonym Hulkiem, parodia rewolucji i sam Waititi podkładający głos pod idealistę Korga, kąśliwe teksty Lokiego lub Heli są po prostu genialne. Przy okazji poprawiono tytułowego bohatera, przestał być nudziarzem – zdecydowanie lepiej, gdy błaznuje. Na oklaski zasługują choreografia walk i grafika komputerowa (wymiatają zwłaszcza sceny początkowe oraz przepiękny Fenris). W zasadzie cały Thor: Ragnarok to jeden wielki, ze wszech miar udany efekt specjalny, a przy tym niepozbawiony odrobiny głębszej treści z gatunku może i banalnych stwierdzeń, ale bezsprzecznie prawdziwych, która przeplata się z żartami.
Wróćmy jednak do kwestii elementów, które nie do końca zagrały pod względem tworzenia kontynuacji i humoru, jak chociażby zdumiewająco łatwe otrząśnięcie się głównego bohatera po porzuceniu przez Jane. Są jednak bardziej irytujące „drobiazgi”. Po pierwsze: Twórcy prawdopodobnie nie wiedzieli, co zrobić z wątkiem asgardzkiej drużyny Thora z lat szczenięcych... Posunęli się więc do niskiego, tandetnego zagrania. Szkoda.
Po drugie: Obaj bracia dostają tu niemal nieustanny łomot, od kogo tylko się da, co, owszem, jest naprawdę zabawne, o ile jednak w przypadku Thora większość sensownie wpasowano w konstrukcję utworu, o tyle z Lokiego – w myśl utrzymania głupawki na kosmicznym poziomie i zachowania archetypu pechowego czarnego charakteru – zrobiono chłopca do bicia na pełen etat. Jak na standardy Asgardu adoptowany syn Odyna nie należy bynajmniej do elity wojowników, lecz jest za to potężnym magiem, z którego – jak przyznał sam Wszechojciec – Frigga byłaby dumna. Posiada też rozliczne moce i talenty. Tego wszystkiego tutaj nie ma – nasz pechowy nie-zawsze-złoczyńca (a raczej scenarzyści i Taika Waititi) z tajemniczych względów zapomniał, że z magami lepiej walczyć magią, a z nie-magami tym bardziej (natomiast wyciągane z „piątego wymiaru” – czy cokolwiek to jest – sztylety niezbyt spełniają uprzednie założenia). Skorzystał ze sztuczek trzy razy, przy czym w sposób mało spektakularny. W dodatku mamy tu wyraźny wzorzec: ilekroć Loki zwraca się przeciwko tym „dobrym”, staje się lebiegą, któremu ku uciesze gawiedzi powija się noga, ale jak tylko postanowi im pomóc, grają fanfary, dzieje się cud na skalę kosmiczną i nagle coś zaczyna mu wychodzić...
Po trzecie: Thor: Ragnarok, prócz bycia przygodową komedią o superbohaterach i superłotrach z silniejszym sznytem absurdu niż Strażnicy Galaktyki, stanowi również część serii i ma za zadanie dokładać kolejne klocki do układanki oraz pchać do przodu historię całego uniwersum ze wszystkimi konsekwencjami dla wyżej wymienionego. W tej sytuacji spójność ma znaczenie, a przynajmniej powinna mieć (nawet w przypadku głupawki). Bardzo dobrze, że scenarzyści przypomnieli widzom, iż Odyn nie zawsze był dobrodusznym dziadkiem, ględzącym o pokoju – był też straszliwym bogiem wojny. I nagle szanujący tradycję, długowieczni – podkreślmy to: długowieczni – mieszkańcy Asgardu o tym zapomnieli? Zapomnieli o istnieniu Heli? O tym, kim była? Nie rozpoznali jej? Bo Odyn przykrył mozaikę/malowidło ze starymi wizerunkami nowymi kolorowymi płytkami? Film miał mieć posmak absurdu, ale to... przeszkadza.
Po czwarte: Świetnie, że pojawiły się wreszcie ślady Walkirii – jednego z barwniejszych elementów nordyckiej mitologii – dziwi jednak, że Odyn nie reaktywował swoich najlepszych oddziałów do obrony Dziewięciu Światów. Widzom przydałaby się jakakolwiek informacja na odczepnego, dlaczego tak się stało. W pierwszym Thorze dowiadujemy się, że Sif utrudniano dołączenie do wojowników, a tytułowy bohater musiał się za nią wstawić i przekonać wszystkich, że „młoda dama” także może znakomicie walczyć. O Walkiriach też wszyscy zapomnieli? (W każdym razie z wyjątkiem Thora, którego wypowiedź odnośnie owych wojowniczek stanowi zarówno przezabawny tekst, jak i znak czasów, w których pojawiła się szansa, że identyfikowanie się chłopców z czynami bohaterek przestanie dziwić). Biorąc pod uwagę kilka scen, w których występują wyraźne nawiązania do poprzednich odsłon MCU, można wnosić, że twórcy niniejszego filmu je obejrzeli, tak więc byliby w stanie załatać wszelkie luki – wystarczyłoby kilka krótkich zdań.
Pomimo wyżej wymienionych usterek nie ma co biadolić i marudzić, bo ogólnie całość jest bardzo miodna i oferuje świetną rozrywkę. Do wielu rzeczy twórcy solidnie się przyłożyli – rozwija się relacja między braćmi, zaobserwowane uprzednio cechy ukazanych tu bohaterów zostały przedstawione w krzywym zwierciadle i zgodnie z założeniami konwencji przyjętej przez Taikę Waititiego odpowiednio wyolbrzymione. Zmyślnie i przewrotnie wykorzystano fragmenty mitologii dotyczące Ragnaroku. Strzelby wypaliły w odpowiednim momencie. Aktorzy i aktorki (zwłaszcza aktorki) wspaniale zagrali, wreszcie dano trochę poszaleć Idrisowi Elbie w roli Heimdalla (przy okazji: warto uważnie śledzić drugi plan). A wszystko to przy wtórze doskonałej, chwytliwej muzyki, w której, prócz motywu Mrocznego świata, szczególnie przykuwała uwagę Immigrant Song zespołu Led Zeppelin.
Trzeba zwrócić uwagę na różnorodność dotychczasowych filmów z Thorem w roli głównej – Thor był opowieścią szekspirowską, Thor: Mroczny świat to film akcji połączony z komedią, nawiązujący do stylu lat 80. i zawierający mnóstwo popkulturowych smaczków, Thor: Ragnarok zaś jest przygodową komedią w klimacie surrealistycznej space opery, a jednocześnie swego rodzaju parodią dotychczasowych obrazów, w których występowali książęta Asgardu (podobno każda z kolejnych odsłon MCU tworzona będzie tak, by posiadać wyjątkową, gatunkową sygnaturę). I tak ten film sprawdza się najlepiej – jako pastisz, parodia, cudna kosmiczna głupawka, trochę mniej zaś jako spójna część uniwersum. Tak czy inaczej, jest czym się kontentować.
I na koniec dobra rada: siedźcie w sali do oporu, dopóki ekran nie stanie się biały.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!