Zabicie świętego jelenia (ang. Killing of a Sacred Deer) to kolejny po odjechanym, fascynującym Lobsterze kontrowersyjny film – o bardzo mocnym przekazie – w reżyserii Yorgosa Lanthimosa i z Colinem Farrellem w roli głównej. Co by o tym obrazie nie mówić – udany czy nie, głęboki czy efekciarski – jedno jest pewne: wywołuje wstrząsające wrażenie, szokując odbiorców i odbiorczynie na wielu poziomach. Twórca tym razem nie brał na warsztat kwestii alienacji, samotności, indywidualizmu i konformizmu, lecz kwestie fatum, sprawiedliwości, zbrodni i kary. Pokazał przy tym ludzi szarpiących się w sieci przeznaczenia, toczących walkę z góry skazaną na porażkę, uwypuklając proces zrozumienia i godzenia się z nieuniknionym, a także psychologicznej degradacji i cywilizacyjnego regresu. Kreując filmową rzeczywistość i relacje między bohaterami, Lanthimos sięgnął do rdzenia mitów z czasów, kiedy pojęcie niezależnej, w pełni decydującej o swym losie jednostki i co za tym idzie indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny praktycznie nie istniało. Przenosząc historię żywcem wpisaną w filozofię antyku do czasów, gdy owo pojęcie stanowi fundament człowieczeństwa, kultury i prawodawstwa, zadaje pytanie o pierwotną stronę natury człowieka i jej społeczno-psychologiczne reperkusje. Sugerowana przez reżysera odpowiedź jest czymś, czego wolelibyśmy – czy to o sobie, czy to o innych – nie wiedzieć.
Od początku czujemy niepokój, tętniące pod skórą wrażenie, że systematycznie komplikowana w Zabiciu świętego jelenia sytuacja odbiega od tego, co przywykliśmy uważać za normę, a relacja zbudowana między dwoma postaciami – chłopakiem wkraczającym w wiek męski i mężczyzną w kwiecie wieku, który niebawem zacznie gubić „płatki” – oparta jest na jakiejś tajemnicy, która może zagrażać pozostałym osobom dramatu, lecz także im samym. Lanthimos nie patyczkuje się z widownią, już na dzień dobry serwując kadr, który lekko zbija z pantałyku, a jednocześnie ogniskuje uwagę, budząc ewidentne skojarzenia z rytualną, krwawą ofiarą. Później podążamy surowymi, szpitalnymi korytarzami za głównym bohaterem opowieści – kardiochirurgiem Stevenem Murphym. Steven (Colin Farrell) wygląda na człowieka spełnionego, którego życie to istne marzenie – kariera, szacunek, zasobny portfel i rodzina jak z obrazka. Żona głównego bohatera, Anna (Nicole Kidman), sama jest lekarką, wziętą okulistką. Dzieci – Kim (Raffey Cassidy) i Bob (Sunny Suljic) – są ładne i utalentowane. Niestety, czasem, gdy na czas nie dostrzeżemy przetarcia, proces postępuje i dana część garderoby ulega zniszczeniu. Taką właśnie zniszczoną materią staje się ich rodzinna sielanka, w którą to lubili się stroić przed innymi. Kiedy utrzymywana przez Stevena w tajemnicy relacja z szesnastoletnim Martinem (Barry Keoghan) wyrywa się spod kontroli, dążąc w wysoce niepożądanym przez doktora kierunku, oczom widza ukazują się sekrety członków rodziny, prezentując ich prawdziwe, już nie tak ładne, oblicze.
Yorgos Lanthimos buduje napięcie poprzez sugestywne rzucanie okruchów informacji, których do pewnego momentu nie da się jednoznacznie zinterpretować. Ciężko na przykład stwierdzić, czego oczekują od siebie Steven i Martin i jaki charakter ma ta znajomość (widzowi przychodzą na myśl różne rzeczy i wszystkie są dość prawdopodobne). Intryguje, na ile mocna jest więź rodziny Murphych i czy aby na pewno wszystko gra, co podkreśla... styl gry aktorskiej. To kolejna cegiełka sprawiająca wrażenie, że prezentowana nam budowla zaraz runie, że obserwowana struktura jest w jakiś sposób ułomna. Bohaterowie i bohaterki filmu Zabicie świętego jelenia nie tylko stanowią osoby dziwnie niedopasowane, jakby niezgrabne lub sztywne w kontaktach międzyludzkich (ich zachowanie, sposób mówienia i poruszane w rozmowie tematy są, delikatnie mówiąc, niestandardowe), ale odgrywający ich aktorzy i aktorki czynią to sztucznie, teatralnie. Nie są to braki warsztatowe, bo niemal wszyscy odtwórcy wielokrotnie już dali się poznać z bardzo dobrej strony, lecz specyficzna maniera, która zapewne odwołuje się do antycznej tradycji związanej z inspiracją scenariusza, a do tego pełni inną funkcję – wytrąca widownię z równowagi i zmusza do opuszczenia strefy komfortu. Bo komfortu nie ma tu za grosz. Wszystko, co widzimy na ekranie, przywodzi na myśl dwa angielskie określenia: awkward i creepy. Do wielu scen pasuje też nieco staromodne polskie słowo: niestosowne. To wszystko generuje, niemal bez przerwy towarzyszące seansowi, uczucie odrazy, a z drugiej strony ulgę, kiedy zaczynają dziać się rzeczy stricte rodem z thrillera lub horroru, bo wtedy wreszcie jest jakoś „normalniej”.
Co to jest ta antyczna tradycja / historia żywcem wpisana w filozofię antyku? Jedną z inspiracji do powstania scenariusza Zabicia świętego jelenia był dramat Eurypidesa o Agamemnonie i jego córce Ifigenii – raczej Ifigenia w Aulidzie niż Ifigenia w Taurydzie. Ten pierwszy jest ciekawy sam w sobie, bo funkcjonując jako tragedia, odbiegał od kanonu tragedii antycznej niejednoznacznością postaci, sensacyjną intrygą i włączeniem do sztuki elementów komedii. Jednakże choć może i odbiega strukturą, to zgodnie z kanonem oddaje ideę człowieka w kleszczach fatum. Oczywiście w filmie Lanthimosa można dopatrzeć się całego szeregu inspiracji, włącznie z biblijnymi (m.in. historie Abrahama i Hioba), a także tematyką wielu współczesnych thrillerów, gdzie występuje wariacja na temat praw Hammurabiego. W każdym razie pokazał on znalezienie się w sytuacji, gdy do głosu dochodzi „kosmiczna sprawiedliwość” nierozróżniająca jednostek, uznająca tylko siłę za siłę – coś zostało zabrane, tyle samo musi zostać oddane lub stracone. Zobrazował cofnięcie się do stanu mentalności pierwotnej, kiedy podstawowym elementem społeczności jest nie osoba, a rodzina /ród, więc odpowiedzialność również jest zbiorowa, złączeni krwią lub zależnością mogą odpowiedzieć za winy jednostki, potomkowie płacą za grzechy przodków, dzieci stanowią zasoby rodziców, a żona znaczy mniej od męża.
Yorgos Lanthimos prezentując pierwotną zasadę fatum, pokazuje zarazem, że tylko ta prymitywna cząstka, która cały czas tkwi w człowieku, może sobie z tym ciężarem poradzić. W swoim filmie odwołuje się do psychologicznych mechanizmów, które umożliwiają stworzenie konstruktu, w którym bez większych problemów poświęcamy element pierwotnej wspólnoty dla większego dobra, ale także fakt, że większość z nas chce za wszelką cenę przeżyć i pierwotny instynkt przetrwania skłoni nas do obiektywnie podłych czynów. Można wyrzec się swojej rodziny, by podążyć za silniejszym. Można wyrzec się samego / samej siebie, by przypodobać się komuś, od kogo zależy, czy przeżyjesz. Można stać się okrutnym, by doprowadzić do śmierci kogoś innego. Można rozważać, kto jest więcej wart i kogo bardziej opłaca się utrzymać przy życiu. Dużym walorem Zabicia świętego jelenia jest ukazanie procesu degradacji psychicznej osób dramatu i wzajemnego uprzedmiotowiania się w sytuacji be wyjścia. Największą tragedią, a jednocześnie ironią, jest to, że koniec końców o wszystkim i tak decyduje przeznaczenie, dla którego mężczyźni i kobiety, niezależnie od swych poczynań, stanowią zaledwie zabawkę i żadna ofiara przebłagalna tego nie zmieni – co najwyżej na chwilę uśpi potwora.
Zabicie świętego jelenia ze swą surrealistyczną „niestosownością” i onirycznym klimatem, podkreślanymi przez długie ujęcia, przestronne kadry kojarzące się z opuszczaniem własnego ciała i ciężką, dudniącą muzykę klasyczną (utwory o charakterze sakralnym), jest filmem bardzo interesującym (całkowicie zasłużona Złota Palma za scenariusz), a zarazem szalenie nieprzyjemnym, wręcz odpychającym. Na pewno dużo oferuje filmoznawcom, kulturoznawcom, historykom sztuki i masochistom.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!