Zdziwienie, ukontentowanie, szacunek. Takie miałem odczucia po wyjściu z seansu najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Jakieś pytania? Nie? To do kina.
Zdziwienie, ukontentowanie, szacunek. Takie miałem odczucia po wyjściu z seansu najnowszej części Gwiezdnych Wojen. Jakieś pytania? Nie? To do kina.
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi jest tak dobre, że zapomniałem o traumie, jaką zaserwowała mi poprzednia część „właściwej” trylogii. To co zaserwował nam Rian Johnson w ósmej części sagi ciężko nazwać inaczej niż popisem. Przy czym muszę uczciwie przyznać - na moje wrażenie prawdopodobnie składają się nie tylko wysoka jakość filmu, świeżość pomysłów i wizjonerskie ujęcie, ale chyba również niewygórowane oczekiwania po poprzednich odsłonach. Nie zmienia to faktu, żę bez wątpienia Ostatni Jedi to najlepsze Star Warsy spoza oryginalnej trylogii, o tym nie trzeba dyskutować. Szczytem wszystkiego jest jednak fakt, że jeżeli nie jesteście bardzo zatwardziałymi fanami, jeżeli potraficie chociaż odrobinę odciąć się emocjonalnie i spojrzeć w miarę chłodnym okiem na części VI, V i VI, to okaże się, że „ósemka” może spokojnie walczyć nawet z którąkolwiek z nich o miejsce o podium. Z którą częścią, to już zależy od Waszych osobistych upodobań. Ja osobiście powiedziałbym, że z Nową Nadzieją na sto procent wygrywa, a nawet delikatnie przebija Powrót Jedi. Tak. To jest naprawdę tak dobry film.
Akcja zaczyna się w momencie, w którym skończyło się felerne Przebudzenie Mocy. Rey znalazła Luke’a. Rebelia dalej walczy z Ostatecznym Porządkiem. Snoke wciąż knuje i manipuluje młodym Kylo Renem. A w tak zwanym „międzyczasie” przewija się cała plejada już znanych i parę nowych postaci drugoplanowych. O dziwo, świeżynki bardzo przyzwoicie wpasowują się w całość. Wreszcie główni bohaterowie dostali trochę miejsca, aby zająć się „epicką” częścią opowieści, a humor-reliefy pozostawiono na drugim planie. Okej, nie zawsze – ale nawet gdy główni bohaterowie puszczają oko do widza, to i tak wypada to zgrabnie i nie jest w żadnej mierze przesadzone.
Historia zgodnie z przewidywaniami zapuściła się na nieco poważniejsze wody. Rey nie jest już taką słodką idiotką, Luke Skywalker nie okazał się być dobrym duszkiem, który wszystkiemu zaradzi za dotknięciem swojego czarodziejskiego magiczno-laserowego miecza, a znikąd nie pojawia się flota, która zabiera wszystkich do domu. Jest więc ciężkawo. Jest trudno. Są wątpliwości czy dadzą radę, w którą stronę o wszystko się potoczy (wciąż pamiętamy przecież zakończenie Rogue One). O dziwo, producenci tak zręcznie mną grali, że naprawdę nie spodziewałem się nadchodzących wypadków. Parę razy zrobiłem nawet wielkie „ooo!”. Bywało to „ooo!” z czystego zdziwienia, z uznania, a nawet z rozbawienia. Z rozbawienia z proroków, którzy naprodukowali teorii, ostatecznie nie mających żadnych punktów stycznych z rzeczywistością. Tak czy siak bardzo dobra robota – historia toczy się w swoim, bardzo swobodnym tempie, które jest dosyć napięte jak na standardy starwarsowe, ale przecież nic tak nie dodaje wypieków science-fiction jak kosmiczny pościg (pssst, to żaden spojler, bo nie wiecie o co dokładnie mi chodzi, dopóki nie zobaczycie filmu).
Powiedziałem o dramatyzmie, teraz trochę o humorze. Nie jest go więcej niż w Przebudzeniu Mocy. Jest po prostu lepszy. Dużo lepszy i nie opiera się wyłącznie na odniesieniach do poprzednich części serii. Jest lekki, jest błyskotliwy, nie polega na robieniu głupich min i upadaniu na twarz. Mamy tutaj odniesienia do ogólnej powagi uniwersum, humor sytuacyjny, odrobinę zabawy słowem, parę absurdów, słowem – cały przekrój. Aż się boję pomyśleć ile będzie z tego memów. W pewnym momencie sądziłem, że humoru jest za dużo, aczkolwiek dobrze dobrany żart nawet w niespodziewanym momencie nie wytrącał mnie, ani filmu z równowagi. Proporcja jest dziwaczna, nietypowa, ale dzięki znakomitemu wyczuciu dramatyzmu reżyserowi udaje się sprawić, że Ostatni Jedi jest jednocześnie bardzo lekki i bardzo pompatyczny. No, udaje się to przez jakieś 90% czasu – momentami czułem żenadkę zalatującą jeszcze jakby z poprzedniej części.
Mam wrażenie, że nawet pod względem technicznym Ostatnim Jedi wzbił się na wyżyny, chociaż poprzednie części również dało się za ten aspekt pochwalić. Kamera nie lata jak oszalała i daje się nacieszyć pięknymi widoczkami, których nie brakuje. Układając ścieżkę dźwiękową postępowano zgodnie ze współczesnymi prawidłami sztuki, ale z szacunkiem do tradycji. Nawet aktorzy się poprawili w tym o dziwo bardzo dobry w Ostatnim Jedi okazał się być Adam Driver, grający niesławnego do tej pory Kylo Rena. Wtedy śmieszył i irytował, dziś potrafi skraść całą scenę. Jego relacja z Rey to złoto, a każdą scenę z nimi chłonąłem całym soba. Niestety dalej nie na miejscu wydaje się być Domhnall Gleeson jako Generał Hux, a John Boyega jako Finn za bardzo starał się być śmieszny, podczas gdy najlepsze żarty rozpisano innym bohaterom.
Podsumowując - bardzo mi się podobało, a z kina wyszedłem uśmiechnięty od ucha do ucha. Ja wiem, zdarzały się bezsensowne sceny, ale wybaczam wszystko, bo po seansie pomyślałem tylko „No w końcu!”. Jest to o tyle zadziwiające, że podstawa jaką dostał w spadku reżyser, wspomniany już Rian Johnson, była naprawdę słabiutka. Może pamiętacie moją recenzję Przebudzenia Mocy, w której skarżyłem się na bylejakość, oklepane i ordynarne puszczanie oka do widza, odgrzewanie starych kotletów i postaci, a wreszcie zwykłe skopiowanie całych sekwencji i motywów z Nowej Nadziei? Skarżyłem się też na wąski horyzont świata i wreszcie dziwaczne postaci „bad-guyów”. Przyznacie, że start z takiego pułapu to ciężkie zadanie. Podejrzewam, że gdyby Johnson nie dostał w spuściźnie takiej miernoty, to nie miałbym do czego się przyczepić. A tak mamy „zaledwie” super rozrywkę i film będący godną kontynuacją sagi, nawet jeżeli stworzoną w zupełnie już nowym tonie.