Widziałby kto. Siedzi i klika w ten komputer. Na dwór by wyszedł, pooddychał świeżym powietrzem, to nic, tylko siedzi i wali w ten joystick.
Widziałby kto. Siedzi i klika w ten komputer. Na dwór by wyszedł, pooddychał świeżym powietrzem, to nic, tylko siedzi i wali w ten joystick.
Wreszcie ktoś powiedział to otwarcie. E-sport nie tylko obok sportu w ogóle nie stał, ale jego popularność i zaangażowanie młodzieży w „zawodowe” granie to wręcz patologia. Epidemia bym powiedział, bo powszechność spędzania przesadnie dużo czasu przed komputerem rośnie wykładniczo. Co gorsze, do marnowania sobie życia ostatnimi czasy młodzi ludzie dorabiają filozofię i nazywają to „e-sportem”, tak jakby w ogóle gry komputerowe miały jakikolwiek wspólny wektor z ogólnie pojętą kulturą aktywnego spędzania wolnego czasu. Głosem zdrowego rozsądku stał się Zbigniew Boniek, któremu już wcześniej Polska dużo zawdzięczała - w ostatnich czasach metamorfozę PZPNu z instytucjonalnej pijawki w matkę chrzestną polskiej piłki nożnej, a uprzednio piękną karierę zawodowego sportowca.
Boguś bez jaj,e-sport to jest i będzie duża kasa,ale to także świadectwo pewnej patologii.Siedzieć godzinami i walić w joystick?
— Zbigniew Boniek (@BoniekZibi) January 2, 2018
Oczywiście w sieci rwetes, wielkie halo, bo Pan Zbigniew nazwał rzeczy po imieniu. Jeszcze kilkanaście lat temu nikomu nie trzeba było tłumaczyć, że przed komputerem siedzą dzieci, a konsole to już w ogóle zabawki dla niedorozwojów.
Przypomina mi to pewną dyskusję, którą przeprowadziłem niecałą dekadę wstecz ze swoim (wtedy jeszcze) znajomym, który nazywał sam siebie muzykiem, podczas gdy w rzeczywistości tworzył zwykłą elektroniczną rąbankę za pomocą paru przycisków i komputera marki Apple. Za nic miał moje argumenty, że muzykę tworzy się za pomocą instrumentów, a nie impulsów elektrycznych, wobec czego można go nazywać co najwyżej dyskdżokejem, który z procesem stricte twórczym nie ma nic wspólnego. Tworzenie muzyki wymaga lat praktyki, nie każdy ma ku temu predyspozycje i ustawianie poszczególnych wycinków w jakimś programie to żadna wirtuozeria, bardziej jak puzzle i to na ekranie. Nie dawało się go przekonać, dyskusja trwała godzinami. Ostatecznie jeden ze swoich kawałków „zagrał” na empecetce. Zacząłem się śmiać, na co on rzucił, że jestem dinozaurem, a utwór Brothers in Arms jest przereklamowany. Tak mnie zdenerwował, że później matka nie nadążała z puszczaniem mi Trójkowego Topu Wszech Czasów na uspokojenie. Tak mnie tym techno wyprowadził z równowagi.
Wracając jednak do tematu gier elektronicznych. Różnica pomiędzy prawdziwym sportem, a „e-sportem” jest zasadnicza i wyraża się w korzyściach, jakie wynikają z uprawiania sportu i stratach, które wiążą się z marnowaniem czasu na siedzeniu przed komputerem. Co gorsza, ta epidemia tworzy zamknięty krąg przegrywania życia. Siedzenie przy komputerze to patologia, która generuje kolejne patologie. Otyłość, bóle kręgosłupa, problemy ze wzrokiem. I później te grubasy-okularnicy siedzą jeszcze więcej przed komputerem, zamiast wziąć się za siebie, wyjść do ludzi i zacząć np. biegać. Z kolei nadmiar sportu jeszcze nikomu nie zaszkodził. Może za wyjątkiem koksów, którzy tak się wkręcają w siłownię, że osiągają poziom kłucia się teściem w tyłek. No i osób, które giną ćwicząc sporty wyczynowe. Aha, i tych osób, które nabawiają się kontuzji na całe życie, ćwicząc amatorsko. Ale to margines, a nie rozmawiamy przecież o marginesie, prawda?
Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwy sport przynosi więcej pożytku niż korzyści. Co natomiast może przyjść dobrego z siedzenia przy komputerze? Kiedyś słyszałem parę durnych argumentów w rodzaju „bezwzrokowe pisanie na klawiaturze” albo „podzielność uwagi na miarę XXI wieku”. Po pierwsze, klawisze są po to podpisane, żeby można było na klawiaturę patrzeć. Po drugie, podzielność uwagi to kolejna patologia. Dzieci dzisiaj się nie mogą skupić na jednej rzeczy, bo je wszystko rozprasza. Dostałby taki jeden z drugim linijką po łapach, to by od razu…
Swoją drogą, Pan Zbigniew dalej słusznie dalej ciśnie temat, nazywając komentatorów i zbulwersowaną e-patologię „ecieniasami” (szefostwo Team Kinguin poszło tak daleko, że wystosowało nawet list otwarty, Boże co za nerdy). Jednocześnie jak sam zauważa „czasami sam lubi się w to pobawić”. Skoro przy takich wyzwaniach jesteśmy, to ja sam czasami lubię się pobawić w piłkę nożną, aczkolwiek ogólnie rzecz biorąc wolę tenisa czy narciarstwo zjazdowe, bo lwia część całokształtu świata piłki nożnej reprezentowana jest przez patusiarnię i kiboli. Natomiast tenisem z reguły interesują się ludzie na poziomie, a wyjazd w góry ma ponadto tę dodatkową zaletę, że wieczory można spędzić przy kominku w domku na zboczu, poświęcając się degustacji niedostępnych w Polsce rodzajów włoskich wędlin (a w budżetowej wersji przekroju czeskich piw). Zazwyczaj taki wyjazd zamyka się w cenie oryginalnego zestawu ubrań dowolnej topowej drużyny i karnetu na jeden sezon występów Legii Warszawa. To tak na marginesie, bo osobiście nie wnikam w to, jaki sport preferują inni ludzie i jak tę pasję wyrażają. Oczywiście mówimy tylko o prawdziwym sporcie, takim z ruszaniem się. Bo co innego siedzieć z piwem przed telewizorem i śledzić uważniePolsat Sport, a coś innego oglądać jakiśtam kąkuter.
Po jednej zabawnej odpowiedzi(poniżej)do @BL_1916 niektórzy oszaleli;felietonu,komentarze,oceny,porównania.Ecieniasy😂😂😂👎🏻👎🏻👎🏻Ps.Czasami sam lubię się w to pobawić. https://t.co/XZUF4d1xUc
— Zbigniew Boniek (@BoniekZibi) January 3, 2018
Autor chciałby zaznaczyć, że darzy szczerą sympatią Zbigniewa Bońka jako prezesa PZPN. Jednocześnie pozostaje na stanowisku, że z reguły osoby ewidentnie nie mające o danym temacie pojęcia, nie mają mandatu do wydawania skrajnych sądów. Zwłaszcza osoby publiczne.