Kazuma Kiryu powraca do Kamurocho po to, aby pokazać, że rodzina jest w życiu najważniejsza. Graliśmy w Yakuza 6: The Song of Life!
Kazuma Kiryu powraca do Kamurocho po to, aby pokazać, że rodzina jest w życiu najważniejsza. Graliśmy w Yakuza 6: The Song of Life!
Spędziłem na pokazie prasowym kolejne trzy godziny w Kamurocho. Piszę kolejne, ponieważ na przestrzeni kilku poprzednich odsłon serii Yakuza mógłbym ich naliczyć krocie. Czas minął szybko i mimo powrotu w dobrze znane mi miejsce wcale nie czułem aż takiego zmęczenia tym miejscem. I powiem wprost - nie mogę się doczekać kolejnej części historii Kazumy Kiryu oraz pozostałych bohaterów w The Song of Life.
Akcja Yakuza 6: The Song of Life rozpoczyna się praktycznie w momencie, w którym zakończyła się poprzednia część serii. Hospitalizowany Kazuma Kiryu zostaje aresztowany i skazany na trzy lata pozbawienia wolności. Po powrocie z więzienia dowiaduje się, że jego przybrana córka – Haruka – zniknęła z sierocińca. Wszelkie ślady wskazują na to, że Kiryu zmuszony będzie powrócić do Kamurocho, aby odnaleźć najbliższą mu w życiu osobę oraz zaopiekować się małym brzdącem o imieniu Haruto.
W tym momencie można byłoby sobie zadać jedno, bardzo ważne pytanie: „Czy granie w Yakuzę 6 bez znajomości poprzednich odsłon ma sens?”.
Teoretycznie? Niezbyt. Z pewnością o wiele lepszy odbiór całości będą miały osoby, które przeczołgały się przez poprzednie pięć części oraz Zero. Nie oznacza to jednak, że zasiadając do ogrywania szóstki będziecie na bardzo głęboką wodę. Twórcy zadbali o to, aby na samym wstępie gracz nie musiał nadrabiać fabularnych zawiłości z przeszłości. Podstawowe informacje wystarczą, aby się nie pogubić.
Nie mniej jednak powiem wprost – warto w poprzednie odsłony Yakuzy zagrać. Dlaczego? Ponieważ Yakuza jest jak dobry serial sensacyjny. Dosłownie, ponieważ przerywniki filmowe w grze są czasami naprawdę długie oraz bardzo solidnie wykonane. Nie bez powodu do współpracy przy szóstce zaproszono m.in. Takeshiego Kitano znanego z takich filmów, jak Battle Royale czy Zatoichi. Warto więc za wczasu przygotować sobie coś dobrego do jedzenia czy do picia, ponieważ kilkudziesięciominutowe scenki są tutaj na porządku dziennym. Inną przewagą szóstki jest to, że różnice między przerywnikami filmowymi a rozmowami bohaterów w grze są naprawdę niewielkie. Inwestycja twórców w Dragon Engine się opłaciła, ponieważ gra prezentuje się fenomenalnie. Płynne przejścia między przerywnikami filmowymi a pojedynkami oraz efektowne akcje wykonywane przez bohaterów porządnie napędzają tempo rozgrywki. W połączeniu z świetną muzyką w tle trzeba to powiedzieć głośno – jest moc!
Dzięki Dragon Engine o wiele przyjemniej eksploruje się zakamarki Kamurocho. W wiele miejsc możemy wejść prosto z ulicy. Bez względu na to, czy jest to sklep, restauracja czy inny punkt rozrywkowy. Podobnie jest w przypadku, gdy zaczepią nas na ulicy gangsterzy. Wszelkie walki rozpoczynają się od razu, a nam pozostaje nauczyć wirtualnych rzezimieszków, że zadarli nie z tym gościem, co trzeba.
Pod względem walk The Song of Life nie odbiega od poprzednich odsłon. Wydaje mi się jednak, że zaproponowany przez twórców Max Heat Mode sprawia, że gra czasami staje się zbyt łatwa. O ile jeszcze przed napełnieniem wskaźnika mocy pojedynki wymagały ode mnie nieco więcej kreatywności. Z kolei po naciśnięciu „R2” kończyło się na szybkim wciskaniu jednego przycisku i „pompowaniu” kopnięcia czy uderzenia pięścią tak, aby pasek życia przeciwnika spadł do zera.
Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na listę umiejętności, to kreatywność twórców nie zna granic. Jeśli możesz do obezwładnienia przeciwnika wykorzystać chińskie pałeczki, a w trakcie walki wykorzystać stojącą nieopodal mikrofalówkę to wiesz, że nie ma tu miejsca na nudę. Jedynym minusem, który dał mi się we znaki był brak oznaczeń przeciwników, których namierzałem. Przez to walka z większą liczbą gangsterów sprawiała problemy, choć z drugiej strony – w czym jest problem, skoro mogę wziąć stojący nieopodal znak i wszystkich położyć za jednym zamachem?
Dochodzi do tego cała gama wzmocnień, które możemy kupować w postaci napojów z automatów. Dodatkowe obrażenia, zwiększone doświadczenie za pojedynki? To tylko kilka przykładów. Ostatecznie stałem przed automatem i przez kilka minut zastanawiałem się, czego mój bohater tak właściwie potrzebuje. Zawsze można przecież skoczyć do baru, skosztować miejscowych napitków, aby później wykorzystać styl walki podobny do tego, którym posługiwał się Pijany Mistrz. Zjeść coś ciepłego, aby podrepretować swoje zdrowie... albo kupić bento box i podarować bezdomnemu wykonując przy okazji misję.
Kamurocho to nie tylko miejsce, w którym można pokazać gangsterom, kto tu tak naprawdę rządzi. Dochodzi do tego jeszcze cała gama aktywności pobocznych. Od zwykłych misji dodatkowych po karaoke, grę w rzutki, baseball, a nawet randkowanie w sieci! Jeśli chcemy rozwinąć swoją kondycję fizyczną – idziemy na siłownię. Trener personalny wyśle również dodatkowe informacje na temat tego, jak powinna wyglądać dieta naszego bohatera, a każdy spożyty przez Kiryu posiłek musi zostać również udokumentowany.
Przy okazji: wiecie, że w grze można robić selfie? Nie? To już wiecie.
Jest tego sporo, może nawet zbyt wiele. Sęk w tym, że tak właściwie wcale nie jesteśmy zmuszeni do grania we wszystko i w tym tkwi piękno Yakuzy. Twórcy oddają w nasze ręce miasteczko, w którym możemy robić wiele rzeczy. To od nas zależy, czy będziemy przesiadywać całymi dniami w Club Sega, czy może spróbujemy śrubować rekord śpiewając Bakamitai. Możemy również ruszyć z linią fabularną olewając wszelkie poboczne aktywności. Nikt nam tego nie zabroni.
Pod tym względem Yakuza bardzo przypomina grę cRPG. Pojawiają się przedmioty, statystyki. Uczymy się dodatkowych umiejętności. Nadal jednak – wszystko możemy, nic nie musimy. Z pewnością znajdzie się ktoś, kto będzie wykręcał maksymalne wyniki w karaoke, ewentualnie nauczy się dobrze grać w Mahjonga i spędzi przy tym sporo wolnego czasu. Przy okazji wpadniemy na przechodnia, który chce, aby główny bohater przetestował jego "magiczne specyfiki". To wszystko skutecznie potrafi odciągnąć na chwilę od głównego wątku fabularnego.
Szkoda tylko, że nie mogliśmy zagłębić się w mini grę związaną z tworzeniem własnego klanu. To również może być dodatkowy argument za tym, aby spędzić z nową Yakuzą trochę więcej czasu i pokazać, że ekipa prowadzona przez Kiryu jest tą najsilniejszą.
Yakuza 6: The Song of Life zapowiada się świetnie. To nie ulega wątpliwości. Najwierniejsi fani serii będą oczywiście dyskutować o tym, czy zmiany wprowadzone przez Ryu ga Gotoku Studio są tymi, na które faktycznie czekali.
Z drugiej strony SEGA ma nie lada orzech do zgryzienia, ponieważ musza w jakiś sposób przekonać nowych graczy do tego, że warto zainteresować się tym tytułem. Zawsze będą pojawiały się pytania o to, czy rozpoczynanie swojej przygody z serią od końca ma faktycznie sens. I rozumiem te obawy, ponieważ nawet najlepszy serial lepiej jest oglądać od pierwszego sezonu.
Zaryzykuję jednak i powiem, że warto sobie zaplanować wirtualną wizytę w Kamurocho w kwietniu. A jeśli nie jesteście pewni, czy powinniście, pod koniec lutego pojawi się wersja demonstracyjna Yakuza 6: The Song of Life.
Zagrajcie, sprawdźcie i podzielcie się swoimi wrażeniami. Jestem ciekaw, czy również podzielicie mój entuzjazm odnośnie tego tytułu.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!