Można wiele powiedzieć o Patryku Vedze, ale nie da się odmówić mu pracowitości. Jeszcze nie opadł kurz po niezwykle dochodowej katastrofie, jaką był Botoks, a już w kinach pojawił się kolejny film jego autorstwa. Tym razem Vega porzuca medyczne klimaty, by powrócić do gangsterskich motywów, dzięki którym zdobył sławę.
Streszczenie pokrótce fabuły Kobiet mafii jest zadaniem co najmniej karkołomnym. Nie dlatego, że są tu jakieś szalone zawiłości lub niespodziewane zwroty akcji, lecz dlatego, że scenariusz zwyczajnie nie ma zbyt dużego sensu. Policjantka, grana przez Olgę Bołądź “Bela”, która wchodzi pod przykrywką w szeregi mafii po to, Fby dorwać bossa “Padrino” (Bogusław Linda). Równocześnie “Siekiera” (Aleksandra Popławska), żona gangstera “Milimetra” (znany z walki z Popkiem Tomasz Oświeciński) próbuje się uwolnić od toksycznego męża i w tym celu zaczyna spiskować ze swoim kochankiem. W wyniku tego spisku do więzienia trafia “Milimetr” wraz z jednym ze swoich partnerów, “Żywym”. W związku z tym, Ania, żona “Żywego”, dotychczas utrzymywana przez męża, musi znaleźć nowe źródło utrzymania, więc postanawia przejąć jego biznes narkotykowy…
Mógłbym tak dalej próbować opisać poszczególne wątki filmu, ale nie ma to zwyczajnie żadnego sensu. Bajzel panujący w scenariuszu jest wręcz niemożliwy do wyrażenia słowami. Najgorszy jest nadmiar postaci: bohaterów pierwszo- i drugoplanowych naliczyłem w filmie prawie tuzin, a w dwugodzinnym filmie zwyczajnie brak miejsca dla tylu postaci. Dlatego też chociaż “Bela” jest kreowana na najważniejszą postać, to przez dobre kilkadziesiąt minut w środku filmu praktycznie nie pojawia się na ekranie. “Padrino”, chociaż teoretycznie to on jest głównym czarnym charakterem, pojawia się w ledwie kilku scenach. Inni bohaterowie również się pojawiają i znikają, a w zasadzie nikt nie ma swojego wątku logicznie poprowadzonego od początku do końca. Jest pod tym względem nawet gorzej niż w Botoksie – tam przynajmniej grana przez Agnieszkę Dygant Beata miała umiarkowanie sensowny wątek, z prawdziwym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem.
Główną siłą napędową fabuły Kobiet mafii jest głupota. Ze świecą można szukać postaci, które nie zachowują się jak ostatnie pacany. Już w pierwszych scenach widać, że ani gangsterzy, ani policjanci nie grzeszą pomyślunkiem. Na początku filmu Izabela, jeszcze jako szeregowa policjantka, wpada na genialny plan: aby złapać dwudziestu nieuchwytnych gangsterów, wysyła do nich lewe zaproszenia na finał tegorocznego Mundialu w Rosji. Gangsterzy po otrzymaniu przesyłek pokornie jak owieczki stawiają się w pobliskim domu kultury, aby odebrać wygrane. Jednak skoro policja posiadała ich adresy, pod którymi owi gangsterzy najwyraźniej cały czas przebywali, skoro byli w stanie odebrać listy, czemu po prostu mundurowi nie przyszli ich aresztować w ich własnych domach? I jakim sposobem dwudziestu wytatuowanych kolesi w skórach lub drogich garniakach, z których każdy miał na twarzy wypisane lata w kryminale, nie zobaczyło nic podejrzanego w tym, że każdy laureat nagrody to doświadczony bandzior?
To jest tylko początek całego festiwalu idiotyzmu w Kobietach mafii. “Cieniu”, gangster grany przez Sebastiana Fabijańskiego, trzyma w szafce na ręczniki pięć karabinów maszynowych, a na toaletce ma, na oko, co najmniej kilkanaście kilogramów amfetaminy, i jest wielce zdziwiony, kiedy jego “skrytkę” odkrywa udająca striptizerkę tajniaczka. Niedługo później wspólnie z nią rabują sklep jubilerski, pomimo tego, że jej kryminalne doświadczenie ogranicza się do tańczenia na rurze przed kilkoma gangsterami. Podobnie szybką karierę w mafii robi grana przez Agnieszkę Dygant “Niania”, której działalność gangsterska ograniczała się do bycia opiekunką dziecka mafioza i przewiezienia amfetaminy przez granicę. To wystarczyło, żeby szef gangu powierzył jej jedno z kluczowych stanowisk w swojej organizacji. Przykłady można mnożyć, na palcach można zliczyć sceny, w których przynajmniej jedna osoba nie zachowuje jak ostatni półmózg.
Najnowszy film Patryka Vegi kontynuuje znaną już z Botoksu tradycję pokazywania mężczyzn jako ostatnich potworów. W recenzji poprzedniego filmu zwracałem uwagę na to, że mężczyźni notorycznie gwałcą i zdradzają kobiety, świat zdawał się kipić zwyrodniałymi samcami. Nie inaczej jest w Kobietach mafii: w tym trwającym niewiele ponad dwie godziny filmie naliczyłem cztery sceny gwałtu, do tego praktycznie każdy facet zdradza swoją żonę albo jest przynajmniej dwulicowym padalcem. Jako jedyny z tego schematu wybija się grany przez Bogusława Lindę “Padrino”, ale być może od uczestnictwa w tym festiwalu mizandrii uratowało go tylko to, że, tak jak wcześniej wspominałem, pojawia się on w ledwie kilku scenach.
Czasami ta nienawiść do mężczyzn zlewa się z rasizmem. W Botoksie zupełnie z czapy pojawiła się scena, w której dwie z głównych bohaterek uprawiają seks grupowy z przypadkowo poznanym czarnoskórym taksówkarzem. W Kobietach mafii obecni są z kolei szkoleniowcy CIA, którzy trenują główną bohaterkę, aby mogła wejść w szeregi mafii. Podczas gdy szefująca ekipie kobieta odpowiada za wiedzę merytoryczną czy też skuteczne opieranie się torturom, tak jedynym zadaniem czarnoskórego trenera jest nauka seksownego tańca. Zapewne dla niektórych to będzie tylko szukanie dziury w całym, ale takie ukazanie czarnoskórych osób wpisuje się w rasistowską kliszę, zgodnie z którą mężczyźni o afrykańskim pochodzeniu posiadają niepohamowaną, wręcz zwierzęcą seksualność. Gdyby taki motyw pojawił się u Vegi raz, można byłoby na to przymknąć oko. Jednak kiedy widać to w dwóch filmach z rzędu, trudno tu mówić o przypadku.
Nie trzeba jednak w Kobietach mafii dopatrywać się rasizmu między wierszami. Jedna ze scen zabiera widzów do Kopenhagi, gdzie jedna z głównych bohaterek sprzedaje narkotyki gangsterom pochodzącym z Bliskiego Wschodu. Epizod ten nie ma żadnego uzasadnienia fabularnego, amfetamina zmienia ręce, handlarki wracają do Polski. Jednak mimo żadnego wpływu tej sceny na resztę fabuły filmu, wspomniane zostają opanowane przez Muzułmanów “strefy no-go” – co nie ma nawet cienia uzasadnienia w rzeczywistości, bo o takich strefach w Danii pisano jedynie w jednym, doszczętnie zdebunkowanym artykule w Breitbarcie.
Jednak może być inny powód, dla którego ekipa filmowa zawitała w Kopenhadze. Odkąd Adam Sandler przyznał w wywiadzie, że swoje filmy traktuje jak płatne wakacje i zawsze stara się wybierać projekty kręcone w egzotycznych lokacjach, zacząłem patrzeć również na inne produkcje pod tym kątem. W Botoksie akcja na kilka scen przenosi się na afrykańskie safari oraz do na konferencję naukową w Paryżu, chociaż w żadnym wypadku nie były to momenty kluczowe, film spokojnie by obył się bez nich. Dlatego wydaje mi się wielce prawdopodobnym, że Patryk Vega miał ochotę wypić lampkę wina na les Champs-Élysées i pooglądać sobie słoniki i żyrafki, a produkcja Botoksu była ku temu zupełnie nienajgorszym pretekstem. Dlatego też nie zdziwiłbym się, gdyby Kobiety mafii zawitały w Danii tylko dlatego, że Patryk Vega zawsze miał ochotę pooglądać maciupkie domki z klocków w Legolandzie.
Mimo wszystko, Kobiety mafii uważam za mniejszą katastrofę niż Botoks. To wciąż jest zbrodnia na kinematografii, dialogi i fabuła są w obu filmach równie złe, bohaterowie są tak samo odstręczający. Jednak najgorszym grzechem Botoksu była obrzydliwa, oparta na kłamstwach antymedyczna propaganda, która może wpędzać widzów w ręce znachorów i szarlatanów. Kobiety mafii to film równie głupi, ale przynajmniej w swojej głupocie nieszkodliwy.
Kobiety mafii to jest film dla Ciebie, jeśli:
- jesteś osobą, która grała w Wiedźmina tylko dla nagich kart zbieranych przez Geralta i obnażone piersi Agnieszki Dygant to dla Ciebie wystarczający powód, żeby wydać pieniądze na bilet do kina;
- uwielbiasz gry pay-to-win, bo nie masz szacunku dla własnego czasu i pieniędzy.