Dydaktyzm często stanowi niedźwiedzią przysługę dla utworu literackiego lub filmowego, w tym jednak przypadku został wkomponowany w fabułę z wdziękiem – bo chociaż wyraźnie widać, o co chodzi twórcom, to przekaz filmu Player One (ang. Ready Player One) nie jest nachalny, a do tego ubrany w kostium pięknej grafiki, humoru i energetycznych scen akcji, które zapewniają porządną rozrywkę. Historia zaprezentowana przez Stevena Spielberga oparta została na książce Ernesta Cline’a pod tym samym tytułem. Jest ona w gruncie rzeczy bardzo prosta. Nie tylko dotyczy gry przyszłości, ale sama w sobie oddaje prawidła i istotę wielu przygodowych gier komputerowych: niezależnie od tego, czy przebywa w realu, czy też wirtualu, bohater eksploruje świat, podejmuje się misji, rozwiązuje zagadki, kompletuje drużynę, po czym wspólnie działają, by pokonać arcywroga i rzeczony świat ocalić. A przy tym dostajemy przemyślenia, czym może być gra, czym powinna być, czym zaś nie; opowieść o potrzebie i sile przyjaźni oraz miłości, o tym, co naprawdę liczy się w życiu, jak również wielki hołd złożony całej barwnej popkulturze i początkom gier.
Akcja obrazu Player One rozgrywa się w roku 2045 – w świecie, który przeszedł przez kilka różnorakich katastrof: ekologicznych, ekonomicznych i politycznych. Główny bohater – Wade (Tye Sheridan) – mieszka w Columbus, mieście, które w zasadzie stanowi jedne wielkie slumsy. Jego rodzice nie żyją, przebywa więc z ciotką i jej kolejnymi facetami, nieudacznikami i utracjuszami. Zarówno on, jak i większość ludzi (nie tylko w jego otoczeniu) spędza niemal cały czas, logując się do OASIS – gigantycznego wirtualnego uniwersum, w którym znajduje się mnóstwo światów oraz typów gier i, co najważniejsze, jedynym, co ogranicza gracza lub graczkę, jest wyobraźnia. Każdy może podróżować i przeżywać wielkie przygody. Każdy może być tym, kim tylko zapragnie: zupełnie dowolną istotą o dowolnych parametrach – każdej rasy, płci bądź koloru. I korzystać z dowolnych stworzonych przez popkulturę zabawek (oczywiście te na licencji są droższe). Growe multiwersum nie jest tylko zabawą, niezwykle często to realne „być albo nie być”, szczególnie dla bezrobotnych (których jest większość), związane jest bowiem z nakładami finansowymi, w gadżety i uzbrojenie wkłada się prawdziwe pieniądze, prawdziwe pieniądze także się zarabia, wygrywając turnieje, wyścigi i zdobywając artefakty.
Twórca OASIS, genialny James Halliday (Mark Rylance), pozostawił po sobie specyficzny testament. Ogłosił, iż odda władzę nad dziełem swego życia oraz cały swój majątek osobie, która zwycięży w wielkim trzyetapowym queście, zwieńczonym możliwością zdobycia Złotego Jaja – artefaktu dającego kontrolę nad wirtualnym uniwersum. Wade, w grze smukły piękniś o imieniu Parzival, oczywiście bierze udział w wyścigu po nagrodę, ale nawet on stracił już wiarę w zwycięstwo – gdy okazało się, jak trudny jest pierwszy etap, po początkowym ekstatycznym zainteresowaniu graczy pozostał zaledwie nikły ślad i unosząca się w przestrzeni tablica z błyszczącym napisem Player Name wciąż wieje pustką. Tajemnicę wytrwale tropi jednak, wysługująca się wyrobnikami i specjalistami od popkultury, korporacja niejakiego Sorrento (Ben Mendelsohn). Parzival szuka odpowiedzi już głównie dla zabicia czasu i ze względu na estymę, jaką darzy osobę Hallidaya. Pewnego dnia jednak dzieje się coś, co przywraca mu zapał i pomaga odnaleźć pierwszą z kluczowych wskazówek. Kierując się impulsem, dzieli się odkrytym sekretem z kompanami, z którymi spędza czas w wirtualu – na poły mechanicznym orkiem Aechem, szogunem zwanym Daito i Sho, którego awatar stanowi wariację na temat chińskiego księcia, kosmity i... żółwia ninja – oraz z niedawno poznaną Art3mis, należącą do grona najbardziej podziwianych graczy. Dziewczyna objawia mu ponurą prawdę: wygrana nie może trafić do Sorrento, bo będzie to koniec OASIS. A kiedy skutki działań Wade’a dopadają go w rzeczywistości, zaczyna on rozumieć, że ani trochę nie przesadzała co do powagi sytuacji...
W niniejszym obrazie Steven Spielberg wraz ze scenarzystami biorą na warsztat bolączki współczesnego świata – internetu i branży elektronicznej rozrywki. Przy pomocy przerysowanych archetypów i wzorców odwołano się między innymi do uzależnienia od gier, utraty kontroli nad własnym życiem w pogoni za namiastkami, a nawet farm/kopalń artefaktów, które wytwarzają praktycznie niewolniczy system. Jest tu wręcz gigantyczna satyra na krzywdzącą ideę gier „chińską farmę”, podniesioną do absurdu, bo w filmie ląduje się tam nawet za długi. Wspominany już dydaktyzm podlany humorem wyraża się chociażby w ostrzeżeniu, jakie jedna z postaci daje drugiej, która z kolei deklaruje miłość do jeszcze innej: Nie wiesz, kto to jest, pokazuje ci to, co chce – to może być stutrzydziestokilogramowy facet, który mieszka u matki w piwnicy i nazywa się Chuck! To zdecydowanie jedna z tych rzeczy, które dzieci siedzące w internecie czy grze online winny brać pod uwagę. Zawsze może być jakiś Chuck... Player One w dużej mierze koncentruje się na samotności i eskapizmie, nieumiejętności funkcjonowania w społeczeństwie, a zarazem na fakcie, że ludzie potrzebują społeczności, pomimo konieczności kompromisów i trudnych relacji. Potrzebują grupy odniesienia, więzi, które zdobędziemy tylko skacząc na „głęboką wodę” (ale odtąd wszystkie skoki będą już łatwiejsze).
Uosobieniem jednej strony medalu jest Halliday – podręcznikowy nieśmiały nerd i kwintesencja satyrycznie uwypuklonego stereotypu informatyka – który nie umie żyć w świecie poza firewallem. Bezpiecznie czuje się jedynie tam, gdzie brak ustalonych przez kogoś innego, sztywnych reguł, tworzy więc sztuczne środowisko – grę, dzięki której może komunikować się z ludźmi i poczuć się dobrze, dając im radość, coś cennego, kawałek siebie. Dzięki której przejdzie do historii, co być może pozwoli mu zapomnieć, że nie umiał iść na kompromis i bał się konfrontacji z lękiem i niepewnością, przez co stracił (ba, w zasadzie nie zyskał) miłość swego życia i sprawił zawód swemu przyjacielowi – jedynemu człowiekowi, który go choć trochę rozumiał. Z drugiej strony mamy Wade’a, z pozoru przeciętnego chłopaka, któremu życie mocno dało w kość, więc ucieka tam, gdzie może być sobą. Nasz przyszły Player One czuje się indywidualistą, zawsze powtarza, że „klan nie jest dla niego”, lubi czuć się wolny i podążać własną drogą. Paradoksalnie jednak, mimo tych szumnych deklaracji, pragnie towarzystwa, przyjaciół, zrozumienia i znajduje to wszystko właśnie wśród podobnych sobie uciekinierów i indywidualistów (którzy również nie bawią się w klany (sic)). Okazuje się, że ich więź pomaga im zdobyć się na wzajemne poświęcenia w imię wspólnego celu, współpraca umożliwia im dokonanie niemożliwego. Nie tylko mogą zwyciężyć, ale już nigdy nie będą musieli być samotni i chować się za pozorami.
Dużo frajdy podczas seansu Player One daje obserwacja postaci i ich wzajemnych relacji, która skutkuje spostrzeżeniem nader przewrotnym. Jednocześnie ukazuje, jak wspaniałym, genialnym wręcz medium są gry... Dopóki służą rozrywce i czystej przyjemności oraz pozwalają na tworzenie więzi. Dopóki nie zostanie przekroczona magiczna granica, za którą czai się patologia: a to chorobliwy eskapizm, a to bezlitosna firma, gdzie pracują ludzie, którzy mają gdzieś ciekawy, wartościowy produkt, za to zrobią wszystko, by wydrenować z forsy naiwniaków, lub szukają przedmiotów z gier, by sprzedać je za prawdziwe pieniądze. Wspomniane przewrotne spostrzeżenie dotyczy faktu, że ukrywając się za fantastycznymi wizerunkami, można nie tylko odkryć swoje kompleksy przed uważnymi obserwatorami, ale w szerokim znaczeniu tego słowa swą prawdziwą, nieskrępowaną tożsamość. To, co jest rzeczywistością głębszą, niż to, co możemy zaobserwować w realu. Film Stevena Spielberga jest utworem niezwykle „integracyjnym” – mamy tu bardzo zróżnicowaną grupę (oczekujący dywersyfikacji będą ukontentowani), której członków więcej łączy, niż dzieli. Okazuje się, że niekoniecznie musi być ważne pochodzenie, płeć, wiek, kolor czy orientacja seksualna (chyba że mamy do czynienia ze stutrzydziestokilogramowym Chuckiem, który ma niecne zamiary). To, co naprawdę ma znaczenie i dobrze kogoś określa, to na przykład odwaga, barwna osobowość, inteligencja i zdolność do poświęcenia się dla przyjaciela/przyjaciółki, jeśli sytuacja tego wymaga. Prawdziwa tożsamość, którą można pokazać w świecie, gdzie ogranicza jedynie własna wyobraźnia. I zdolność do działania nie tylko w trybie dla pojedynczego gracza, ale także w multiplayerze. Warto pamiętać, że czasem ważniejsze jest, by grać, a nie wygrać za wszelką cenę (no, chyba że chodzi o cel ekipy z niniejszego filmu).
Spielberg oferuje widzom nie tylko fajne, lekkie SF, ale przede wszystkim sentymentalną podróż dla wszystkich tych, którzy pamiętają prastare czasy kina Nowej Przygody, którym podobali się The Goonies i zwariowane, czasem dość czerstwe, ale charakteryzujące się specyficznym urokiem Przygody Buckaroo Banzai. Przez ósmy wymiar albo Wspaniała przygoda Billa i Teda. To cała masa odniesień do kultowych postaci i scen – zobaczymy sierżanta ze StarCrafta, He-Mana, Laleczkę Chucky i wybrany zostanie Gundam. Są tam gadżety, które ucieszą oczy miłośników i miłośniczek fantastyki: motor z Akiry, samochód z Powrotu do przyszłości, pancerze z Halo... A za sceny eksplorujące Lśnienie, grozę i humor z tym związane, należą się twórcom specjalne brawa. Zobaczymy odniesienia do czasów najstarszych konsol i arkadowych automatów. Będzie też zabawa z ideą easter eggów czy motywy z gier i baśni, które choć banalne, stanowią nieodłączną część popkultury – takie jak podyktowana impulsem pomoc, która procentuje w przyszłości, albo „chłopak z gminu”, który zdobywa serce „księżniczki” (czy jak kto woli – dziewczyny z pierwszej ligi). Próżno tu jednak szukać damsel in distress – postać Samanty/Art3mis (Olivia Cooke) stanowi zdecydowane zerwanie z wizerunkiem delikatnego, wymagającego męskiego ramienia dziewczątka.
Gra ukazana w filmie Player One przedstawia wirtualną rzeczywistość, jaką chcielibyśmy, by była, ale pewnie jeszcze długo takiej nie zobaczymy. Mamy na przykład wielokierunkowe bieżnie (co przynajmniej na razie jest niewykonalne) i pełne fotele VR dla najbogatszych. Jeśli bieda-rozwiązaniem w sytuacji kryzysowej jest podczepienie się linami pod skafander dla oddania dynamiki ruchu (bez żadnych wszczepów i tym podobnych rzeczy), to chciałoby się taką technologię zobaczyć już jutro... Niestety, data podana w obrazie Spielberga jest najbliższą realną, by nie rzec optymistyczną. Zwłaszcza że mówimy o bezprzewodowej transmisji danych, przy której dzisiejsze 4K wygląda jak ekran Atari...
Na sam koniec trzeba pochwalić przebogatą ścieżkę dźwiękową i powiedzieć, że ekipa aktorska, w skład której wchodzą: Tye Sheridan, Olivia Cooke, Lena Waithe, Philip Zhao, Win Morisaki, Mark Rylance oraz Simon Pegg, radzi sobie znakomicie. Trochę gorzej ogląda się odtwórców czarnych charakterów (wyjąwszy mrocznego i zabawnego I-R0ka, w którego wciela się T.J. Miller), ale może efekt totalnego kiczu był zamierzony... Player One, pomimo szeregu zalet, nie jest filmem idealnym. Największą bolączką jest typowy problem literatury Young Adult: dzieciaki muszą być lepsze od dorosłych, wobec czego dorosłe złole zachowują się jak dzieci. Poza tym są tam sceny głupawe, jak na przykład ludzie w bitewnym uniesieniu i okularach VR... na ulicy. Mimo wszystko to obraz, na który fani i fanki fantastyki powinni się wybrać – ale koniecznie w 3D. Inaczej wiele się straci.
Player One to film dla Ciebie, jeśli:
- lubisz gry (tak po prostu);
- czekasz na VR z prawdziwego zdarzenia;
- grywasz w kultowe starocie.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!