Nie wiem, kto tak w Netfliksie wpadł na pomysł, żeby sięgnąć aż pięćdziesiąt lat wstecz po inspirację, ale po obejrzeniu pierwszego sezonu nowych Zagubionych w kosmosie jestem skłonny, warunkowo, ale jednak, przyznać, że to nie był głupi pomysł. Jasne, oryginalni fani pierwszej emisji, tej z lat 60. ubiegłego wieku, są już na głębokiej emeryturze, tudzież nie ma ich już wcale, ale całkiem sporo ludzi sentymentalnie kojarzy serial z powtórek. Więc już na wejściu można było liczyć na niewielką bazę osób żywotnie zainteresowanych nowym podejściem do losów rodziny kosmicznych Robinsonów. A i pozostali jakoś inaczej podchodzą do tego materiału, bo choć pierwsi Zagubieni w kosmosie nie zyskali sobie jakiegoś wielkiego, kultowego statusu, to jednak takie sięgnięcie do zamierzchłej historii, do pięknej tradycji kina dziś niedorzecznego, ale wtedy porywającego serca i umysły… cóż, ma swój urok. Przez to zakotwiczenie w przeszłości patrzy się na nowy cykl inaczej, nawet jeśli bardzo słabo zna się oryginał. Przychylniej. Chyba.
Kolejna reaktywacja klasyki gatunku, tym razem po półwieczu leżenia na półce.