Filmy Marvel Cinematic Universe przyzwyczaiły nas już do tego, że dzieje się dużo i ciekawie – i nawet jeśli czasami niezbyt mądrze, to jednak też nigdy nie można powiedzieć, że inteligencja widzów zostaje jakoś strasznie obrażona, a miłość do komiksowych pierwowzorów spostponowana i zdruzgotana. Zarys psychologiczny postaci i ich problemów jest sensowny, bohaterowie i bohaterki są stawiani przed trudnymi wyborami, nierzadko przeżywają traumę lub tragedię, a mimo to fabuła zawiera sążnistą dawkę humoru. Akcja dzieje się w interesujących wizualnie plenerach, prawdziwych bądź stworzonych cyfrowo, a wydarzeniom towarzyszą najnowocześniejsze na dany moment efekty specjalne. Obraz Avengers: Wojna bez granic (ang. Avengers: Infinity War) daje to wszystko, a nawet znacznie więcej. Anthony’emu i Joemu Russo oraz reszcie ekipy udało się wykreować coś mocnego, grającego na emocjach i spektakularnego, unikając jednocześnie stworzenia ciężkostrawnego, nadmiernie bombastycznego keksa. Coś poważnego, ale wciąż generującego falę śmiechu, jak kinowa sala długa i szeroka.
Od pewnego czasu twórcy uniwersum przejawiają ambicje opowiadania historii, które nie tylko oferują unowocześnione archetypy i przejaskrawione problemy (zarazem umożliwiając dwugodzinną, kolorową ucieczkę od tych naszych, zwykle znacznie nudniejszych), ale stanowią poważny komentarz do rzeczywistości, przewrotnie pokazując kwestie globalne, mające wpływ i na jednostki, i na społeczności. Avengers: Wojna bez granic nie dywaguje na tematy społeczno-polityczne, jak Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów oraz niedawno emitowana Czarna Pantera, lecz porusza problematykę, która była często podejmowana przez fantastykę, ale – niestety – jest znacznie mniej futurystyczna i fantastyczna, niż byśmy chcieli: postępujące przeludnienie, zniszczenie środowiska i zasobów planety, a w konsekwencji śmierć lub degenerację cywilizacji. Najbardziej uderza jednak aspekt związany z tematem „ofiary poniesionej dla sprawy”, co przecież nieraz ma miejsce w strefie wojny. Persony po obu stronach barykady stają oko w oko z koniecznością podjęcia decyzji dotąd dla nich niewyobrażalnych i w trakcie tej wojny przekraczają swoje granice.
Postacie niejednoznaczne, tricksterzy oraz potwory stworzone przez niekorzystny splot okoliczności to również rzecz w MCU nienowa, film braci Russo jednak eskaluje problem. Bardzo dobrym zabiegiem jest zajrzenie do głowy „czarnego charakteru do potęgi entej” i ukazanie, że nie jest on okrutnikiem lubującym się w rozlewie krwi dla sadystycznych uniesień i poczucia władzy – jest osobą bezlitosną, również dla siebie, ale to wcale nie znaczy, że nie cierpi wskutek swych postanowień albo nie zdaje sobie sprawy z katuszy innych i że nie chciałby móc tego uniknąć. Ale cóż, nie może, bo poświęcił życie wyższemu celowi, który w przeciwieństwie do wielu innych raczej wart jest stwierdzenia „cel uświęca środki”. Galaktyczne zagrożenie najwyższej klasy jest więc we własnym mniemaniu ostatnim sprawiedliwym, jedynym mającym dość siły i woli, by zrobić to, co należy, inni zaś nie mają ich w wystarczającym stopniu, by zrozumieć rzeczoną konieczność i ponieść konsekwencje. Thanos (Josh Brolin) okazuje się postacią nieoczywistą (bóstwem stojącym ponad krótkowzrocznymi śmiertelnikami, siłą natury dążącą do równowagi), która – pomijając względy moralne, a zostawiając czysto ekonomiczne – w zasadzie ma rację.
Produkcja Avengers: Wojna bez granic niemal nieustannie zaskakuje – podczas przedfilmowych dywagacji dało się przewidzieć niektóre rozwiązania fabularne, ale twórcy i tak wzbogacili je o smaczki zmieniające nieco percepcję. Oczywiście Thanos prze jak huragan, nie cofając się przed niczym, by zdobyć wszystkie Kamienie Nieskończoności, a Ziemia staje się strategicznym punktem z racji obecności aż dwóch artefaktów. Scenariusz jest bardzo pomysłowy, a każda z licznych postaci miała choć odrobinę własnego „czasu antenowego” (jedna z nich niestety znów została potraktowana po macoszemu, jakby scenarzyści z premedytacją ignorowali jej wykształcenie i wynikające z tego możliwości). Ponownie spotykamy prawie wszystkich dotychczas poznanych, współczesnych superbohaterów – wyjątek stanowi Ant-Man, co jednak zostaje wytłumaczone w jednej z rozmów. Fabuła bazuje na łączeniu postaci w drużyny o niespodziewanej konfiguracji tudzież fundowaniu im traumatycznych przeżyć. Część z nich w imię szansy na zwycięstwo w tej wojnie zostaje postawiona przed potwornie trudnym, dewastującym psychikę wyborem. Jednak pomimo że obserwujemy szereg sekwencji osobistych dramatów, akcja pędzi szaleńczo, rzadko zwalniając. Trup ściele się gęsto, w stopniu dotąd niespotykanym w MCU, tak więc jest to nie tyle jazda bez trzymanki, co jatka bez trzymanki.
Film braci Russo cechuje bardzo wyśrubowany dramatyzm i ostateczność sytuacji (oczywiście warto pamiętać, że w MCU istnieją moce sprawiające, iż rzeczy ostateczne mogą okazać się względne). Sceny te autentycznie wzruszają, a przynajmniej nie pozostawiają obojętnym. Owszem, czasami trudno uniknąć wrażenia, że w zalewie prezentowanych wydarzeń patos to jedynie słowo na „p”, ale podczas seansu to nie przeszkadza – skala jest kosmiczna, więc i ciężar odpowiedni być musi, a poza tym... dramat został zgrabnie połączony z komedią. Film nie traci rozrywkowego charakteru ani humorystycznego klimatu charakteryzującego serię. W dialogach mamy mnóstwo żartów, docinków i nawiązań do popkultury oraz poprzednich odsłon uniwersum Marvela. Warto zaznaczyć, że uzyskana w ten sposób groteskowość niektórych sekwencji – np. interakcja Thora (Chris Hemsworth) ze Strażnikami Galaktyki albo tych ostatnich z Iron Manem (Robert Downey Jr.) – nie wymyka się spod kontroli. Twórcom udało się dobrze wyważyć poszczególne elementy.
Na uwagę zasługuje „grająca” nastrojem muzyka – melodie z Avengers: Wojna bez granic przewijają się w głowie przez wiele godzin po wyjściu z kina i wręcz same się nucą (także podczas pisania niniejszej recenzji). Jak zwykle otrzymaliśmy spektakularne widowisko, istny popis choreografii i efektów specjalnych. Pod względem wizualnym szczególnie zasłużyły się obrona Wakandy, zaklęcia Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch) i Wonga (Benedict Wong), jak również kosmiczna kuźnia Karłów (pojawia się świetny Peter Dinklage jako Eitri). Aktorsko poziom jest wyrównany. Czadu daje zwłaszcza trio Cumberbath, Downey Jr. i Tom Holland (Spider-Man), a także Chris Hemsworth, Chris Pratt (Star-Lord) i Dave Bautista (Drax). Ponownie wiele radości dostarczyły Danai Gurira (Okoye) i Pom Klementieff (Mantis). Na największe oklaski zasługuje jednak Josh Brolin, i to bynajmniej nie dlatego, że jego postać również jest największa.
Co tu więcej mówić – dla miłośników i miłośniczek MCU wizyta w kinie obowiązkowa, dla lubiących dobrą rozrywkę wskazana.
To film dla Ciebie, jeśli cenisz gry, w których trzeba podejmować trudne, emocjonalne decyzje – specjalizuje się w nich studio Telltale Games.