Halo, halo, proszę państwa. Nie spać, zwiedzać, ograć kolejnego battle-royala! H1Z1 wylądowało na konsolach!
Halo, halo, proszę państwa. Nie spać, zwiedzać, ograć kolejnego battle-royala! H1Z1 wylądowało na konsolach!
Nie macie jeszcze dosyć? Szał na battle-royale zaczyna osiągać rozmiary gargantuiczne i zatacza kręgi równie szerokie, co swego czasu szeroko pojęty gatunek MOBA. Każdy przerabia swoją grę na modłę walki o przetrwanie na wielkiej mapie, koniecznie w równo setkę osób, z elementami scavengingu i w formie strzelaniny. Brzmi prosto? A jakże! Czy bawi? No przecież musi bawić, to jak może nie bawić? Ehh, głuptasy.
Oczywiście H1Z1 skupia się wokół jednej idei – przeżycia na planszy wypełnionej setką rozwydrzonych małolatów, którzy przez mikrofony nie dają Wam zapomnieć o tym co myślą o wszystkich Waszych wstępnych do trzeciego pokolenia w górę drzewa genealogicznego. Zabawa na planszy różnicowana jest poprzez przynależność, bądź brak przynależności do drużyny (tryb wybieramy rzecz jasna zawczasu). Możemy zmierzyć się z losem solo, w duecie i w piątkach. Okresowo dostępny jest również Arcade Mode, w którym gracze wykonują odgórnie przydzielone misje. Nie nazwałbym tego klęską urodzaju, biorąc pod uwagę, że H1Z1 jest już trochę na rynku (większość czasu na pecetach, co nie zmienia zasadniczo postaci rzeczy).
H1Z1 to rasowy battle-royale. Przemierzamy dosyć sporą mapę – mniejszą niż ta z PUBG, ale większą niż w Fortnite – glównie w poszukiwaniu wyposażenia. Poślednie bronie i wyposażenie w stylu pistoletów, shotgunów, plecaków, kamizelek i tym podobnych porozrzucane są losowo po mapie. Czasami trafi się lepszy kąsek, np. kusza strzelająca wybuchowymi bełtami. Najlepszy ekwipunek znajdziemy jednak w zrzutach, które występują raz na jakiś czas. Zaopatrzenie spuszczane jest na spadochronie w losowych miejscach i oznaczane na mapie, można więc spodziewać się, że nie my jedni będziemy łakomi na ten kąsek. Oczywiście im dłuższa rozgrywka i mniejsza bezpieczna strefa, tym wyposażenie coraz doskonalsze.
Sama rozgrywka trzyma się kurczowo ram wyznaczonych przez PUBG, przy czym zdecydowanie brakuje tutaj wrażenia hardkorowości, które zastępuje coś trącącego zapaszkiem starych ludzi usadowionych przed kanapą. Gra jest wolniejsza, w pewien sposób uproszczona i niedoskonała – zupełnie jakby nie chciała przerazić kanapowych graczy po trzydziestce. To nie PUBG w którym zaczajony w lesie snajper odrąbuje Wam głowę celnym headshotem po czym znika w zaroślach na kolejne pięć minut gubiąc ślady trzem innych graczom. To też nie Fortnite w którym nawet średniej klasy „pykacze” potrafią ostrzeliwać się i jednocześnie budować na kurzej stopce domek Baby Jagi. Gdybym nie wierzył w przyrodzoną chęć ludzi do robienia rzeczy możliwie doskonałych, to powiedziałbym, że H1Z1 celowo zostało zrobione średnio.
Dowodem na tezę, że średniość nie jest zamierzona, jest kwestia oprawy. Nie sądzę, żebyśmy w tym roku zobaczyli brzydsze battle-royale niż H1Z1 w wersji na PlayStation 4. Słowa nie opiszą tego, jaka gra jest paskudna. Rozmywające się tekstury przywodzą na myśl namydloną ścianę pełną pleśni. Sztucznie poruszające się postaci ni to drepczą w miejscu, ni to lewitują. Fizyka pojazdów godna średniej jakości racera z lat dwutysięcznych powala na kolana przy każdej kraksie dwóch lub więcej pojazdów. Efekty specjalne mogłyby konkurować o widowiskowość z efektem wywołanym przez pocieranie o siebie dwóch patyków. Audiowizualnie gra jest w strzępach.
Ktoś może powiedzieć, że grafika i oprawa dźwiękowa pełnią rolę służebną – ma być czytelnie, jasno, klarownie i z pożytkiem dla szeroko rozumianej zabawy. Osobiście uważam, że chociażby odrobina kolorytu nie naruszyłaby integralności wizji szaro-burej walki o przetrwanie, a kleks jakości daleko nie przybliżyłby tego działa do fanfaronady. Nie wszystkim będzie to przeszkadzało tak jak mi (poświęcam grafice już drugi akapit, to się rzadko zdarza!). Ktoś może powiedzieć, że jest mu obojętny wygląd jedzenia na talerzu, samochodu którym się porusza, albo i gry wideo z którą spędza czas – jestem jednak pewien, że większość z Was posiada zmysł estetyki i zaliczy to H1Z1 na duży minus. Wersja na PlayStation 4 Pro zresztą też wygląda koszmarnie z tą różnicą, że widoczność jest trochę lepsza (zamiast ciężkiej mgły a’la Silent Hill mamy mgłę a’la marcowy smog w Krakowie).
H1Z1 nie porywa, co tu dużo mówić. Nie mydli mi oczu nazywanie gry w obecnej fazie betą, bo jak z tymi „wczesnymi” wersjami jest, to już każdy z nas widzi od dawna. To wyłącznie zamrażanie produktu pod kątem ewentualnego wystawiania recenzji, połączone z ruchem nastawionym na pozyskanie środków na rozwój. Szczerze mówiąc, nie grałem w H1Z1 na pececie, ale kilka godzin z tym tytułem na konsoli sprawiło, że gdybym nawet kiedyś z tego powodu ubolewał, tak dziś nie miałbym wyrzutów sumienia. Nie powiem, można pobawić się przyzwoicie, aczkolwiek w sytuacji na rynku jaką mamy obecnie, H1Z1 może przyciągnąć wyłącznie osoby zdesperowane żeby grać w formacie free-to-play, a uczulone na kolory, w wyniku czego Fortnite jest dla nich nieosiągalny. Możliwe że zdanie zmienię w momencie gdy gra uzyska status ukończonej, ale szczerze mówiąc wątpię w to. Jeżeli mimo wszystko chcecie spróbować, to mam dla Was dobrą wiadomość – nic nie tracicie, gra jest przecież darmowa.